sobota, 16 lipca 2011

ech, dzieje się ostatnio...nie mogę narzekać na zbyt dużą ilość wolnego czasu ;) a wszystko oczywiście za sprawą mojego małego trola Tosiaka. Panna zaczęła dwa tygodnie temu raczkować, zaraz potem stawać na nogi, potem siadać i na dokładkę wyłazi jej pierwszy zębal...trochę się tego wszystkiego nazbierało w tak krótkim czasie, więc jest wesoło. codziennie nowe guzy na głowie, zbity nochalek, stała podwyższona temperatura 37.3 pewnie z powodu ząbkowania, płacze i rozdrażnienie na przemian z głośnym śmiechem i zasuwaniem jak mały samochodzik byle do przodu lub czepianiem się wszystkiego, co tylko w zasięgu ręki i wstawanie na nogi. jednym słowem masakra. sama łażę jak śnięta ostatnio z powodu wahań ciśnienia, burz, wiatru i ogólnie dziwnej pogody. toni pewnie też się to po części udziela, bo kto wytrzyma bez rozdrażnienia upały i duchoty na przemian z deszczem i pochmurną aurą...
i tak to właśnie mija lipiec, niby środek lata, a jakoś tak dziwnie jest. nawet w tym roku się jeszcze nie kąpałam, nad czym strasznie ubolewam, ech. ale może jeszcze się rozkręcą te wakacje, marzy mi się jakiś wyjazd urlopowy, ale nie wiem czy z Tosiakiem w takim stanie ducha i ciała da się coś zaaranżować. tymczasem zboże dojrzewa, złocą się kłosy, w stadninie i okolicy sianokosy. słonko wysoko na niebie, bociany w ogródku,  a ja korzystam z okazji, że mała śpi i zamiast odpoczywać lub zajmować się czymś miłym, biegam po domu za myszami, bo cholery małe wlazły nam tarasem i robią niemały "bałagan" w chałupie...wrrrr. i takie to życie :)

czwartek, 30 czerwca 2011

no i przyszło lato...
jutro pierwszy dzień lipca
dni płyną jak szalone, czas odliczany między karmieniami, snem a zabawą mojej małej dziewczynki. to już siódmy miesiąc Toni ;) ostatnio przedpołudnia spędzamy na zabawach w domu, a w późniejszych godzinach wyruszamy w teren. a to do znajomych, a to nad jezioro jeśli jest dość ciepło i nie wieje, lub spacerujemy sobie po okolicy. wczoraj leniwe popołudnie u Malczewskich, kilka godzin na kocu, jak na pikniku za starych dobrych lat dziecięcych, z owocami, herbatą i ciastem. tyle, że już z własnym przedszkolem na pokładzie ;) bardzo fajny czas. Tońka dotleniona zasnęła ze zmęczenia około dziewiętnastej, pod gruszą sobie leżąc. a ja delektowałam się w tym czasie spokojną czarną hańczą przed zachodem słońca.
w domu ostatnie dni pod znakiem przetworów, gdyż tak obrodziło w poziomki, że nie sposób przejść obojętnie obok czerwonego dywanu i z każdego wyjścia w teren wracamy z wiaderkiem dojrzałych aromatycznych owoców. w zamrażarce wylądowały pierogi, w słoiczkach konfitura, no oczywiście naleweczka się robi, co by w zimowe wieczory o słodyczy lata przypominała ;) poza tym zrobiłam jeszcze galaretkę na winie z truskawek i płatków róży i cukier różany.  tak więc sezon przetworowy uważam za otwarty... a dziś mi się marzą knedle z morelami i chyba się za nie zaraz zabiorę. w ogródku w tym roku też obrodziło, więc codziennie wcinamy bomby witaminowe pod postacią różnego rodzaju sałat i ziół, nawet Tońcia łapie się co jakiś czas na szpinakowy obiadek :) także kulinarnie mam szansę się ostatnio wykazywać, co sprawia mi nie lada radość. tymczasem lecę karmić swoje dziecię, które strasznie mi tu na kolanach zaczęło dokazywać

piątek, 10 czerwca 2011

minął kwiecień, maj, a teraz przyszedł słoneczny czerwiec wraz z kwitnącymi piwoniami, truskawkami, wiosennymi burzami...i lato się zbliża wielkimi krokami. normalnie o tej porze roku większość czasu spędzałabym na pichceniu jakiś pychot w kuchni ( bo są już warzywka w moim ogródku), przetwarzaniu truskawek na wszelkie możliwe sposoby  albo na spacerach z psem lub na lataniu z aparatem w poszukiwaniu wymarzonych kadrów -porannych mgieł, czerwonych zachodów słońca, motyli w końskich grzywach :) a tu klops, nie za wiele z tego udaje mi się w ciągu dnia zrobić. Tonia mimo swoich już prawie sześciu miesięcy pozostaje w dalszym ciągu na pierwszym planie. choć nie jest bóg wie jak absorbującym dzieckiem, to wymaga stałej atencji. zwłaszcza teraz, kiedy moja panna zaczyna raczkować. dziwny to czas, muszę przyznać, że tęskni mi się czasami za takim luzem sprzed posiadania dziecka, za spokojną niczym nie zaprzątnięta głową, za "wolnym czasem", którego teraz też mam pod dostatkiem, ale nabrał on jakiegoś innego wymiaru. teraz wolne znaczy, że jest czas na posadzenie tyłka przed kompem, albo wypicie herbaty w fotelu, podlanie kwiatów, zrobienie prania, zjedzenie kanapki ;) obok tamtych rzeczy, o których mi się teraz marzy, na drugiej szali wagi mam bezcenny uśmiech mojego dziecka, małe raczki chwytające mnie za nos i ciągające za warkocz, przebierające nerwowo stópki, guganie o piątej rano, pieluchy pełne "pachnących" zawartości, śpiewanie kołysanek,  uspokajanie i przytulanie małej rozdrażnionej dziewczynki, wspólne spacery i pokazywanie maluchowi świata- rzeczy o których marzyłam kiedyś...
myślę, że za chwile przyjdą jeszcze inne chwile, przeżycia, odczucia...wszystko z dnia na dzień się zmienia, dzionki płyną jeden za drugim, ale tak naprawdę dobrze, że jest dla kogo żyć, starać się, poświęcać...zresztą jakie tam poświęcenie, po prostu naturalna kolej rzeczy, coś się kończy, a coś zaczyna. czekam na kolejne małe cudy mojego dziecka, na to kiedy stanie już samo na nóżkach i chwyci  mnie za rękę, na wspólne przygody, zwiedzanie, naukę życia... a  na własne zachciewajki znajdzie się też pewnie czas i pora. tylko martwi mnie to, czy mi się jeszcze będzie chciało coś chcieć (tak tylko i wyłącznie dla siebie)...chyba muszę zrobić mały reset w głowie, przeszeregowanie, burzę mózgu... zapomnieć na chwilę, że jestem rodzicem, że powinnam się zachowywać jak dorosły i odpowiedzialny człowiek... i znowu zacząć marzyć, tak po dziecinnemu, myśleć o niebieskich migdałach, zaszaleć hehe łatwo powiedzieć, a Tośka właśnie wstała  i przywołała mnie płaczem do porządku dziennego, koniec gryzmolenia tych bzdur, mamo jestem głodna!!!!

sobota, 16 kwietnia 2011

kwiecień plecień, co przeplata....
trochę deszczu, trochę słońca. generalnie ostatnimi czasy pogoda w kratkę, a to siąpi, a jak już wyjdzie to upragnione słonko zza chmury, to tak wieje, że głowę urywa. z małą Tośką ciężko w taką pogodę ruszać w świat, także cieszące umysł i ciało spacery zostały zawieszone w tamtym tygodniu do odwołania ;( natomiast ten tydzień przyniósł kilka cudnych dni, chusta poszła w ruch...a okolica zmieniła się z dnia na dzień, po tych ostatnich opadach zazieleniło się, drzewa puściły pąki. spóźniłam się niestety z baziami, z włochatych kotków zdążyły przeobrazić się już w następne wcielenie. czas leci, święta tuż tuż. poustawiałam w domu gdzieniegdzie wielkanocne akcenty, w wazonach gałęzie lipy w pąkach, ze ściętych gałązek oliwnych udało mi się upleść mały wianek i na tym na razie koniec...choć planów jest/było jak zwykle wiele, gorzej z czasem i wykonaniem. wybieram się za dni kilka do białegostoku, do domku żeby troszkę podziałać kulinarnie, święta w tym roku u nas, więc trzeba będzie powymyślać jakieś dobrotki...a mama jak zwykle zapracowana, do ostatniej chwili na zajęciach, pomoc zapewne się przyda, nawet taka drobna, bo wiadomo jak to z małym szkrabem, za dużo czasu się nie wyciśnie z 24h.
a Tonia skończyła wczoraj cztery miesiące...i waży już prawie 6 kg :) dużo się śmieje ostatnio, mniej płacze, mniej też śpi w ciągu dnia. ciągle trzeba ją czymś zajmować, bo toto przecież nie uleży chwili w bezruchu. przekręca się sama z brzucha na plecy, a leżąc na łóżku i kopiąc z całych sił nogami, przemieszcza się jakoś do przodu, przyłapałam ją ostatnio /na szczęście!/ jak połowa jej ciałka wisiała już poza materacem...brrr, wolę nie myśleć co by było gdyby... już chyba skończyły się czasy kolek, ale wielkimi krokami nadchodzą: ząbkowanie, raczkowanie i inne tego typu, ech i bubę trzeba mieć jak nie śpi stale na oku. no ale takie to uroki małych dzieci ;)
przez okno wpadają ciepłe promyki słonka, słychać wesoły śpiew skowronków, szpaczki przeczesują ogródek w poszukiwaniu robaczków...zbieram się więc też ja i zabieram całą swoja kamandę na podwórko, trzeba troszkę się nacieszyć taką ładna sobotą....

piątek, 1 kwietnia 2011

oj długo mnie tutaj nie było....
nie żeby moja córcia aż tak się dawała we znaki, ale muszę przyznać, że czasu na tego rodzaju różne pierdoły brakuje...a wszelkie wolne chwile wykorzystywane są na doczesne potrzeby, tj. gotowanie, pranie i ewentualne dosypianie :) poza tym jak już człowiek sobie odpuści na jakiś czas pisanie, to trzeba się jakoś na nowo w to wciągnąć. leń jakiś we mnie chyba wstąpił :) no ale jakby nie było znowu coś piszę...piszę, bo wiosnę mam w głowie i za oknem też. w końcu po tej długiej zimie nastały cieplejsze dni. muszę przyznać, że ze zniecierpliwieniem czekałam na pierwsze oznaki wiosny. no i pojawiły się :) najpierw klucze kormoranów na niebie, potem z daleka, znad łąk Czarnej Hańczy słyszany żurawi klangor, wraz z pierwszym ciepłym dniem śpiew skowronków, za oknem wesołe główki krokusów, ale jest już też pierwszy bocian :) cudnie, aż chce się żyć...
fajnie się to wszystko złożyło, nowa pora roku i Tonia też taka odmieniona po 3 miesiącu. za oknem śpiewy ptaków i słonko, a w domu rozgadana i uśmiechnięta córcia :) tak jak niesamowite jest obserwowanie budzącej się do życia po zimowym letargu przyrody, tak chyba teraz jeszcze bardziej cieszy mnie patrzenie na rozwijające się własne dziecko. z dnia na dzień  zauważam jakieś nowe zachowania mojego małego Tosiaka, a to złożenie rączek razem, pierwsze głośne śmianie się, chwytanie zabawek, zabawa własnymi stópkami, niesamowicie "mądre guganie"- takie już całozdaniowe  :) z bezbronnego małego berbecia, zrobił się już reagujący na otoczenie człowieczek. niesamowite to wszystko jest ;) na początku marca minął  rok od kiedy Tonia stała się maciupkim jak ziarenko maku istnieniem. pamiętam jak co tydzień oglądałam w książce kolejne obrazki dzielącej się komórki i myślałam kiedy "to" w końcu pojawi się na świecie. już ponad 365 dni za nami...jak ten czas leci, a Antonia wkrótce skończy 4 miesiące odkąd pojawiła się "namacalnie" na świecie ;)
w tym roku więc cieszy mnie ta wiosna bardziej niż kiedykolwiek przedtem! cudnie jest zapakować Tośkę w chustę, przytulic ją mocno do serduszka, zabrać Lichota i tak razem sobie spacerować po wigierskich polach i lasach. oddychać rześkim marcowo/ kwietniowym powietrzem, łapać promyki słońca, czuć jakiś taki wewnętrzny spokój i spełnienie, radować się kolejnym wspólnym jeszcze piękniejszym dniem wiosny...

środa, 22 grudnia 2010

grudniowe odliczanie
w tym roku zamiast odliczać w adwentowym kalendarzu dni do Bożego Narodzenia, zakreślałam ze zniecierpliwieniem dni po "terminie porodu". dziwny to był czas, codziennie niepokój, czy to już może dziś, czy nie, czy wszystko dobrze, czemu maleństwo ociąga się z przyjściem na świat, czy aby nic złego jej się nie dzieje. do tego wszystkiego lekki stres przed samym porodem, potem kiedy już było wiadomo, że nie ominie mnie wątpliwa przyjemność pod tytułem "patologia ciąży" stres przed pobytem w szpitalu i wszelkimi zabiegami mającymi doprowadzić do rozwiązania. szpitalne przeżycia ciężkie, ale nie będę się o nich rozpisywać, w końcu co nas nie zabije to nas wzmocni, po prostu polska rzeczywistość, znieczulica personelu, możesz sobie rodzić w jakimś kącie, w bólu, a nikt nie zwróci na to uwagi. liczy się tylko podpis na karcie przy łóżku, że temperatura zmierzona i podana tabletka. na szczęście, znalazło się w tej czarnej grotesce także miejsce na pozytywne doznania: doświadczyłam wiele pomocy od kilkorga obcych osób, które otoczyły mnie opieką, wsparły ciepłym słowem w trudnych chwilach. za to im z całego serca dziękuję. przywrócili mi wiarę w człowieka, że jednak można inaczej, bezinteresownie i po ludzku kogoś potraktować.
wszystkie te przeżycia, mniej lub bardziej miłe, przyćmiło jednak przyjście na świat mojej małej kruszynki. jedenaście dni po terminie porodu, w 42 tygodniu ciąży - 15 grudnia o 15:25 usłyszałam pierwszy krzyk i zobaczyłam to małe coś, co wierciło się tak bardzo w moim brzuchu. córka karoliny, waga 3250g, długość 60cm. nieprzeciętne doznanie, gigantyczne wzruszenie, nawet teraz jak o tym piszę kręci mi się łezka w oku. z tą  jedną chwilą poczułam bezkres miłości do tej małej istotki i cała reszta przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. moja mała córeczka. moje słoneczko. moja gwiazdka na niebie :)
od piątkowego wieczoru jesteśmy już w domku. dni mijają jak szalone. codziennie uczymy się siebie nawzajem. i choć każdy dzień jest taki sam, spanie karmienie przewijanie kąpanie, w tym przypadku taka monotonia jest jak odkrywanie świata :)  uśmiech nie schodzi mi z twarzy, nie czuję zmęczenia i mogę godzinami gapić się na te słodkie minki małej Toni. to chyba na razie euforia...ale niech trwa jak najdłużej :)

piątek, 19 listopada 2010

jak ten czas leci, już druga połowa listopada. od tygodnia jestem już w białymstoku, zwarta i gotowa do porodu, trwam na posterunku. zwarta-owszem, ale czy gotowa? na to chyba nigdy nie można być w 100% przygotowanym. tysiące myśli w głowie, jak to będzie, czy dobrze będzie i wreszcie kiedy to będzie. jeszcze kilka dni temu miałam nadzieję, że posypię się w najbliższym czasie. dziś zaciskam kciuki, żeby odwlec ten moment jak najdłużej. niestety mam ostre zapalenie zatok, od tygodnia praktycznie nie wychodzę z łóżka, lecząc się wszystkimi możliwymi sposobami-bez efektu. cholera, cała ciąża minęła jak marzenie, a tu na koniec takie coś, straszenie się tym denerwuję ech. ostatnie pięć nieprzespanych nocy, przez duszący kaszel i zatkane drogi oddechowe, dało mi się we znaki. totalnie opadłam z sił, brak nastroju i chęci na cokolwiek. wegetacja... próbowałam walczyć ale niestety organizm sam się nie wybronił- od wczoraj jestem na antybiotyku. broniłam się jak mogłam przed takim lekarstwem, głównie za względu na maluszka w brzuchu. dziś wiem, że powinnam wcześniej już zaaplikować lekarstwo, nie męcząc siebie i dziecka. zwłaszcza, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa już w tym trymestrze, poza tym antybiotyk jest z grupy B- bezpiecznych dla płodu. no ale mądra baba po szkodzie- całe szczęście, że jest już troszkę lepiej. mam nadzieję, że zdążę się wykurować zupełnie do porodu, że żadna okropna bakteria nie przejdzie nie dzieciaczka. tymczasem głaszczę brzuszek, mówię, że to jeszcze nie czas, że tam w środku jest lepiej i bezpieczniej, niech się bobik nie spieszy... odpoczywam, dużo leżę, myślę pozytywnie, piję miód z cytryną, czekam na efekty działania lekarstw i odliczam kolejne dzionki...
przez to całe moje " nieszczęście" chorobowe, nie miałam się jak nacieszyć gotowymi mebelkami do dzieciowego pokoju, czystym- odmalowanym i wysprzątanym domkiem. czekam jeszcze niecierpliwie na patchworki do łóżeczka małej, dostałam właśnie maila, że mają być gotowe pod koniec tygodnia :) wszystko jakoś tak pozytywnie się układa...bartek mówi, że w domu pachnie już dzidzią i jest jakoś tak fajnie, słodko. że nie może się doczekać, ja chyba zresztą też. szkoda, że nie czekamy na maluszka u siebie.. strasznie mi się tęskni za domkiem, za widokami jeszcze zielonych pastwisk za oknem, za końskim rżeniem gdzieś w pobliżu, za sikorkami buszującymi w mojej hortensji, za sarnami na polu, za wiatrem w kominie przerywającym wieczorną ciszę... ech, teraz za oknem mam zapalające się powoli światła w oknach bloku, w domach setek obcych ludzi, parking pełen samochodów, szare osiedle spowite mgłą... ale i tak mi dobrze, siedzę opatulona w ciepły pledzik, w swoim małym pokoiku, mama przygrzewa mi rosół, głaszcze po głowie z troską pytając czy się dobrze czuję. pies smacznie śpi koło mnie, wtulając ciepły łepek w duży brzuszek, w którym buszuje właśnie mały człowiek... lichotowi się nawet nie śniło, co go niedługo czeka, jakie rewolucje zaczną się dziać w domu ;) póki co leżymy sobie beztrosko razem, nie myśląc zbyt dużo o nadchodzącej przyszłości...

niedziela, 7 listopada 2010

uciekają dzionek za dzionkiem... w tygodniu ot takie zwykłe krzątanie się, domowe sprawy, porządki, pranie ciuszków, kocyków, pościeli dziecięcej- za to ostatni weekend i ten- bardzo, bardzo mile spędzone. w końcu trochę czasu poza domem. w poprzedni piątek wyjazd do Białegostoku, na święta, słoneczna sobota na działce u rodziców i podziwianie efektów pracy majstrów składających chałupę starowinkę na ich słodki, letni wymarzony domek.





potem fajna niedziela- spektakl w Wierszalinie (dość spektakularny, choć nieco mroczny, zaskakujący, pokręcony.....i tu jeszcze wiele innych określeń mogłoby się pojawić) , który wzbudził  masę emocji nie tylko u  mnie, ale głownie u małego bobika w brzuchu ;) po takiej dawce kultury spotkanie, rozmowy, no i oczywiście śmiechy jak to zwykle z Pauliną i Karolem bywa, do nocy...o wszystkim i o niczym, o życiu- w miłej atmosferze ciepłego domku, jednego z nielicznych, w którym czuję się jakbym była u siebie. oczywiście z pychotkami na stole, z akcentem halolinowym - pięknie wyciętą dynią :) ... ten weekend również towarzyski, z sobotnią imprezą w stylu retro, na czarne płyty z gramofonu. były tańce i śpiewy, obżarstwo i pijaństwo a jakże :) choć ja oczywiście ze względu na swój stan najbardziej z tych wszystkich uciech doczesnych skorzystałam z jedzonka i śpiewów, a nieporadne pląsanie z dużym brzuszkiem, ku uciesze innych, tym razem sobie odpuściłam  ;) dziś natomiast udała się w końcu moja wymarzona wycieczka- odwiedziny u szczeniaczków po moim psie Lichocie. i jestem strasznie szczęśliwa, że udało mi się zobaczyć tą niesforną cudną gromadkę psich piękności. jestem mile zaskoczona "jakością" szczeniaków, wszystkie są w wyrównanym typie, mocne, zdrowe i odważne. oczywiście niepocieszona jestem tylko faktem, że żadnego malucha nie zabrałam do domu, buuuu :( no, ale teraz są inne priorytety- na pierwszym miejscu dzidzia ... to jedyne pocieszenie, że w słusznej sprawie odmawiam sobie posiadania kolejnego psiaka i tym samym skazuję się na takie cierpienia ;P ech....życie



 

środa, 27 października 2010

35 tydzień...
ja i moja mała dziewczynka w brzuszku





siedząc wieczorem w wannie, pomyślałam sobie, że niezłym już jestem hipopotamem :) i trzeba by było może to jakoś uwiecznić dla potomnych...na szczęście zdjęcia robiłam cyfrówką, na samowyzwalaczu, więc klisza nie pękła :) ot taka sobie zabawa wyszła z tej mojej autoportretowej sesji, a wieczór (choć samotny) zaliczam do pozytywnie spędzonych. mam tylko nadzieję, że sąsiedzi nie widzieli golasa z brzuchalem biegającego po domu, od punktu x do aparatu na statywie... swoją drogą, zadziwiające jest to, jak bardzo może się zmienić ciało kobiety, i fakt że dodatkowe kilogramy i rosnący brzuszek nawet cieszą, że mimo tego iż czasami jest ciężko, niewygodnie, coś pobolewa- myśl o małym bobiku, który niedługo się pojawi na świecie, łagodzi wszystko. kiedyś o ciąży myślałam jak o czymś niezbyt przyjemnym, że to zło konieczne-trzeba przeżyć , jeśli się chce mieć dzieci, dziś muszę powiedzieć, że myliłam się- jest to coś w sumie niesamowitego, uczucie nieporównywalne do żadnego innego- jak wewnątrz własnego ciała z dnia na dzień rozwija się inna istotka. to taki mały osobisty cud :)

piątek, 22 października 2010


no i piękna złota jesień przeszła do historii...po słonecznych dniach, przepięknych szadziach o poranku, krótkim okresie kiedy liście mieniły się ferią barw, nastał czas pluchy, błota i wiatru, który pozbawił drzewa jesiennej urokliwej szaty. jest ponuro i smutno...nosa się nie chce wychylać z domu. inna kwestią jest to, że już nie za bardzo mam siłę na długie spacery, mały bobik w brzuchu rośnie i wypycha się coraz bardziej do przodu. chyba zaczynam mieć już lekki stres przedporodowy :) krzątam się w domu, ale bez jakiegoś konkretnego planu, tu coś podłubię, tam poukładam, wywalam rzeczy z szaf, żeby potem w dokładnie taki sam sposób je tam zapakować...może to syndrom wicia gniazda, a może jakiś pokrętny sposób radzenia sobie podświadomie ze stresem...kto wie :) w każdym razie już bliżej niż dalej do końca ciąży, do czasu kiedy pojawi się na świecie mała kruszynka, która pewnie wywróci całe życie do góry nogami. w dalszym ciągu czekam na meble od stolarza, na jakieś przesyłki z internetowych zakupów i cały czas mam wrażenie, że tylu rzeczy jeszcze nie mam, nie załatwiłam, a czas biegnie i mam obawy czy zdążę. takie to moje w ostatnich tygodniach przemyśliwania, rozterki i małe stresiki. paradoksalnie,  im mniej czasu zostało, tym więcej rzeczy mam ochotę zrobić. nastroje w każdym razie nie najgorsze, samopoczucie też może być, nie licząc typowych dolegliwości ciążowych, a to skurcze pod żebrami, zgagi, lekko opuchnięte stopy...w każdym razie do przeżycia :) moja mała dziewczynka waży już ponad dwa kilo, a jeszcze troszkę czasu na rośnięcie przed nami...nie wiem czy się za parę tygodni w drzwiach zmieszczę z takim brzuszkiem pokaźnym :)
od kilku dni mam znowu ciśnienie na urządzanie pokoju dziecięcego. wirtualnie -niestety, bo mebli jeszcze nie ma, snuję sobie plany co gdzie i jak, w wyobraźni ustawiam przedmioty, maluję ściany. w międzyczasie wsiąkłam w bajkowy świat ilustracji dla dzieci. szczególnie lubię ilustratorów francuskich, nie mogę się opanować i spędzam godziny namiętnie gapiąc się na pastelowe obrazki elfów, na skrzydłach wyobraźni przenoszę się w odległe, zaczarowane światy - jak za dzieciaka :) i muszę powiedzieć, że sny mam po prostu cudne po takim wieczornym wertowaniu stronek autorskich, nie wiem czy w tym przypadku sprawdza się teza o wybujałych snach pod koniec ciąży, czy tak może jednak dzieje się za sprawą tych magicznych obrazków. w każdym razie jest to jakaś odskocznia, przeciwwaga do tego co za oknem...polecam na długie, jesienno-zimowe wieczory!

piątek, 24 września 2010



pięknie się jesień w tym roku rozpoczyna. może to nie babie lato, ale słonko ładnie świeci i jest przyjemnie ciepło.choć pola już smutne, zaorane- to złote trawy na łąkach i kolory lasu, który dopiero lekko zaczyna się rumienić przyciągają jak magnez. aura i okoliczności sprzyjające spacerom. zaczęło się też rykowisko, coroczny piękny spektakl, którego obejrzenia nie mogę sobie odpuścić. dzisiejszej nocy spędziłam kilka ładnych godzin łażąc po lesie, nasłuchując i próbując zlokalizować ryczące byki. a tak pięknej nocy dawno już nie widziałam, pełnia księżyca, polany oświetlone mlecznym światłem, unosząca się lekka mgła. znane mi miejsca wyglądały w tej poświacie jak zaczarowane. w lesie niesamowite scenografie, tajemnicze, przyciągające wzrok, działające na podświadomość- czasem straszne. do tego zupełna cisza i tylko ten koncert na kilka głosów...który mocniejszy, silniejszy. a był w tym chórze jeden solista, niezwykły talent wokalny. jeszcze takiego głosu nie słyszałam. choć tego akurat byka nie udało mi się zobaczyć, to chyba wcale nie żałuję. podchodząc go miałam wrażenie, że za chwilę zobaczę wielkiego samca, w świetlistej poświacie nieuchwytnego jelenia św. Huberta. gdyby okazał się być jak inne, czar prysnąłby, a z nim magia chwili i genius loci....
choć noc piękna, to jednak przemarzłam na kość, co w moim stanie nie jest raczej najmądrzejsze. całe szczęście, że zabrałam ze sobą termos z herbatą, którą popijałyśmy sobie ( bo po lesie chodziłyśmy tym razem we dwie, w babskim składzie) z Anną, jak zaczynały podmarzać paluchy u rąk i z nosa kapało. w ogóle byłyśmy bardzo dobrze zaopatrzone na ten wypad, miałyśmy nawet ze sobą  noktowizor, który co prawda w tą jasną noc nie był zupełnie potrzebny. miałyśmy iść na godzinkę, a wróciłyśmy do domu dopiero po pierwszej w nocy. po powrocie zaaplikowałam sobie szybką ciepłą kąpiel, mleko z miodem do łóżka i jakoś nawet dziś żyję. mam nadzieję, że następstw tej nocy nie będzie. oby! w nocy śnił mi się oczywiście las, a co najdziwniejsze w uszach miałam cały czas ryk tego byka i wrażenie, że ten donośny głos ze środka wigierskiego parku dociera aż do naszych mikołajewskich pól. to chyba na tej samej zasadzie, jak po rybach gdy zamyka się oczy to widzi się wodę i spławik, albo po grzybobraniu kapelusze borowików :) w każdym razie noc była niesamowita...

                                                          zdjęcie znalezione w necie, autor nieznany

wtorek, 21 września 2010

w jesiennym klimacie...
dla poprawy aury i nastroju
a Vivaldi dla maluszka do brzuszka ;)



                  

poniedziałek, 20 września 2010

albo to jesień, albo te trzydzieste urodziny tak dziś wpływają na mój nastrój. jakoś nic się nie klei, nic się nie chce, brak weny, ogólny marazm zakradł się dzisiejszego ranka i tak trwa przez ten cały wrześniowy poniedziałek. a za oknem czerwienieje powoli wino, owoce dzikiej róży, liście przybierają złote barwy, żurawie szykują się do odlotu. wszystko jest jakieś taki ciche i spokojne, tylko wiatr od czasu do czasu zawyje w kominie. miałabym chęć dziś zasnąć pod starym drzewem w hamaku, albo rozpalić ognisko i upiec ziemniaki. nostalgicznie mi dziś i chyba nic już tego nie zmieni. bezczynność mnie dobija, chyba wezmę się za jakieś przetwory, choć miałam dać sobie spokój. mam pod ręka pigwę, jabłka, owoce dzikiej róży, czarny bez...może coś z tego dobrego wyniknie. tylko skąd wziąć dziś siłę na jakiś ruch, jak w rączkach i nóżkach nie ma mocy. a może to raczej w głowie brak chęci, ech...a może to tylko jesień. tymczasem czekam z utęsknieniem na ciepły wrześniowy dzień, na jeszcze trochę słońca i babie lato....na poprawę nastroju!

niedziela, 19 września 2010

na okrągło...
dziś przed oczami mam taki oto obrazek: po kuchni krząta się gosposia z okrągłym brzuszkiem, przygotowując okrągły tort, na swoje okrągłe 30 urodziny. w między czasie układa w koszach okrągłe czerwone jabłka zerwane prosto ze starej pokrzywionej jabłonki w dzikim sadku za miedzą na polu, na przemian z dużymi kiściami winogron, pełnych okrągłych słodkich bubek, które swoją słodyczą przypominają gosposi wczesną jesień spędzoną gdzieś na południu europy. w wazony wkłada  kwiaty, astry, dalie, słoneczniki, które rankiem dostała od swojego chłopa, a ich żółte okrągłe buzie śmieją się do niej aż miło.  na okrągło w głowie przemykają gosposi  myśli, a to o okrągłym brzuszku: jak duży jeszcze urośnie, czy mała istotka, która tam siedzi będzie miała okrągłą buźkę z dołeczkami, czy będzie zdrowa i czy musi aż tak bardzo swoją mamę kopać...a to o cieście, czy wyjdzie idealnie okrągłe, czy będzie zjadliwe, czy zachwyci gości niebanalnym smakiem ....a to o trzydziestych okrągłych urodzinach, że to już nie przelewki, poważny wiek a gosposia cały czas jeszcze taka nierozgarnięta, niepoukładana i na okrągło czegoś jeszcze szuka, o czymś marzy, zamiast myśleć o przyszłości, przemykającym na okrągło czasie...a wszystkie te rozterki, przemyśliwania i prace kuchenno domowe przerywają gosposi na okrągło telefony od najbliższych z życzeniami urodzinowymi....i tak to mija gosposi dzionek ;)

czwartek, 19 sierpnia 2010

dziś dostałam upomnienie, że się opuszczam z blogiem i w ogóle co to za bezczynność...czas jakiś taki ostatnio bardzo napięty. mimo, że tak naprawdę mało mam ważnych, pilnych spraw do zrobienia, codziennie jestem czymś zajęta, zaaferowana . za to tematy, za które powinnam się zabrać już dawno, leżą sobie na półce i czekają na swoją kolej. przez ostatnich parę tygodni głównym zjadaczem mojego czasu było poszukiwanie dziecięcych akcesoriów, a to wózka, kołyski, przewijaka, pościeli. nawet nie wiem, ile godzin przesiedziałam gapiąc się bezsensownie w ekran. piszę "bezsensownie"- niestety, albo wybór w Polsce jest tak kiepski, albo ja ma już lekkiego zajoba. chyba jednak to pierwsze, ponieważ odpalam byle jaką obcojęzyczną stronkę, czy to angielską, czy niemiecką i tam podoba mi się prawie wszystko, nie licząc cen :) takim to sposobem doszłam do wniosku, że głowę swoją mam i chyba coś porysuję, zamiast wybrzydzać. z meblami do pokoju dziecięcego poszło mi nawet nieźle, powstała koncepcja, mały szkico-projekt. stolarz dostał rysunki i działa. to mam załatwione. pościel też uszyję sama, mam chęć na ekologiczną, przaśną bawełnę lub len...oczywiście materiały ze standardem oko-tex nie do dostania w sprzedaży na metry. więc tu mam problem. wstępnie zamówiłam też patchworkową narzutę, ochraniacz i poduszkę do łóżeczka. z tego jestem najbardziej zadowolona, jeśli uda się to zrealizować, spełni się moje marzenie z dzieciństwa o posiadaniu patchworkowego przykrycia :) powoli, bardzo powoli :) odhaczam pozycje na liście sprawunków dla dzidzi.
poza tym wszystko po staremu. upały, słońce, 40* na termometrze...choć w tym tygodniu na szczęście troszkę odpuściło.ostatnio kilka naprawdę fajnie i miło spędzonych dzionków. a to z przyjaciółmi, którzy nawiedzili nas w weekend, a to z tubylcami przy samowarze sierpniowe wieczory, po drodze świetny koncert klezmerów przy synagodze w Sejnach, kąpiele w Czarnej Hańczy i Wigrach, ogniska i fajna deszczowa impreza w stodole w Zamczysku- naprawdę cudny czas...
a sierpień umyka dzionek za dzionkiem. mimo wysokich temperatur, jakoś tak pod skórą jesień już czuć. ech...wieczory coraz krótsze, niebo usiane gwiazdami, deszcze perseidów. chciałby się przedłużyć to lato, jak co roku jest zbyt krótkie, a może to kwestia tego, że ten czas leci jak szalony...wydaje się, jakby przed chwilą był jeszcze śnieg na polach, potem Wielkanoc i mały bobik zasiedlił się w brzuszku...marzec, kwiecień, maj, czerwiec, lipiec a teraz już koniec sierpnia i znowu wszystko nieuchronnie prowadzi do kolejnej zimy. jedynym pocieszeniem jest to, że maleństwo pojawi się w tym czasie na świecie. chyba nie mogę się już doczekać :) póki co brzuch rośnie, a bobik rozpycha się jak szalony. w sobotę idę na kolejne usg, mam nadzieję, że zagadka enigmy zostanie rozwiązana i poznam płeć małego ktosia...
tymczasem popatrzę sobie dziś na sierpniowe niebo, może zobaczę co w gwiazdach zapisane...może choć jedno z życzeń wypowiedzianych cicho, po zobaczeniu spadającej gwiazdy, spełni się...kto wie :)

piątek, 30 lipca 2010

lipcowe letnie dni mijają jak szalone. ani się obejrzę, a będzie za chwilę kolorowa jesień. po upalnych tygodniach, przyszedł czas lekkiego ochłodzenia. burza za burzą, wiatr wieje-fronty walczą ze sobą gdzieś w chmurach, słonko raz jest raz chowa się za niesamowite granatowe obłoki. odpuściłam sobie kąpiele w jeziorze, choć nie jest wcale aż tak chłodno, mimo ciepłej wody, boję się jakiegoś przeziębienia. brzuszek rośnie z dnia na dzień, mały bobik cały czas daje o sobie znać. kręci się i wierci, raz po raz dając mi jakiegoś szturchańca. zaczął się szósty miesiąc ciąży. jak ten czas szybko leci...małe istotki, dzieciątka koleżanek pojawiają się na świecie jedno po drugim. ja na swojego malucha muszę jeszcze troszkę poczekać. powoli daję się ponieść fali baby boomowych zakupów, dostaję oczopląsu oglądając kolorowe gadżety dla dzieci. skaczę ze strony na stronę, a to w poszukiwaniu wózka, łóżeczka, pościeli, a innym razem przewijaków, wanienek, pieluch. wszystko wydaje się być bardzo potrzebne, choć właściwie powody posiadania tego czy owego, w takim czy innym wydaniu są dla mnie póki co totalną abstrakcją ;)  głowę zaprząta już tylko coraz więcej rzeczy związanych z dzieckiem. na szczęście projekt wiszący tyle czasu nad głową dotarł do końca, z bieżących spraw do napisania został jeszcze biznesplan, muszę też naskrobać jakiś szkic/projekt  wiejskiej drewnianej chałupki rodzicom. w ogródku zaczął się czas zbiorów kolorowej fasolki szparagowej, marchewki, ogórków, kabaczków, cukinii i patisonów. jest tego tyle, że nie nadążam z wymyślaniem pomysłów na potrawy. z pieca zaczyna właśnie pachnieć zapiekana z czosnkiem i pomidorami cukinia. dziś na obiad "szybko i lekko"- pakujemy manatki i wyjeżdżamy na wolny weekend bartka. chłop dostaje już powoli świra siedząc od ponad miesiąca w pracy. przekłada się to niestety na dość nerwową atmosferę, na którą ja nie mam bynajmniej w tym czasie ani siły ani ochoty. ech, takie życie. nie zawsze jest pierwszy maja ;) mimo wszystko ostatnie dni upłynęły dość przyjemnie, było dużo spotkań w gronie przyjaciół, tydzień pod znakiem odwiedzin znajomych. mam nadzieję, że weekend będzie równie udany, że nastroje się poprawią, że miło sobie spędzimy czas.
z nowin mój pies Licho zostanie prawdopodobnie ojcem, była u nas na randce posokowcza suczka :) trochę się tej całej akcji obawiałam, ale wyszło wszystko dobrze. pies przez kilka dni przeżywał rozstanie, było wycie i piszczenie, jednym słowem straszna żałość. teraz jest już dobrze :) czekamy na wiadomości od hodowcy, czy zaskoczyło.

poniedziałek, 19 lipca 2010

entliczek pentliczek  
morelowy knedliczek

jako że lato w pełni, na straganach w warzywniakach pojawiły się już małe pomarańczowe morele. owoce, które nieodłącznie kojarzą mi się z wakacyjnym czasem, z corocznym (przez całe dzieciństwo aż do teraz) wyjazdem z rodzicami, znajomymi nad jezioro. był to zawsze czas beztroskich dni, szaleństw, totalnego oderwania od rzeczywistości, wyciszenia i odpoczynku, ale również czas zajadania się świeżymi owocami i warzywami. na polu przygotowywaliśmy normalne, domowe posiłki, nie było nigdy zupek w proszku, czy gotowych dań ze słoików (choć i takie jedzenie w niektórych sytuacjach na pewno się sprawdza i nie mam nic przeciwko). każdy pichcił coś tam u siebie pod przedsionkiem, ale kilka razy na takim wyjeździe następowało zjednoczenie sił obozowych i wspólnymi siłami robiliśmy np. placki ziemniaczane, kartacze albo kojarzące mi się właśnie najbardziej z wakacjami- knedle z pysznymi małymi morelami. przepis do menu jeziorowego wniosła mojej mamy przyjaciółka ze studiów, Austriaczka. w oryginale Marillenknodel,  coś pysznego... od pierwszego spróbowania tych knedli, nie wyobrażam sobie lata bez tych słodkich, radośnie pomarańczowych, idealnie okrągłych kulek :) obiecałam sobie przynajmniej raz w sezonie pokusić się o ich zrobienie i właśnie przyszła mi na nie ochota i oto i one, moje knedle z morelami:

Knedle z morelami (oryginalny przepis na Marillenknodel)
Składniki:
  230 g twarogu zmielonego, 1 jajo, 1 łyżka cukru, szczypta soli, 1 ½ szkl. przesianej mąki, 1 łyżka stopionego masła, 12 całych moreli.
Na polanie: 2 łyżki masła, ¾ szkl. bułki tartej, 1 łyżka cukru, ¼ łyżeczki cynamonu

Wykonanie:
Z sera odcedzić płyn, dodać jajko i ubijać mikserem. Dodać cukier i sól i ciągle ubijając stopniowo dosypywać mąkę. Gdy ciasto zacznie nabierać kształtu, dolać stopione masło i lekko zamieszać, aby wszystkie składniki się połączyły. Zagnieść kulę i wstawić do lodówki na kilka godzin, najlepiej na noc. Morele wypestkować, do środka można nasypać trochę cukru z cynamonem, jeśli owoce nie są w pełni dojrzałe. Na posypanej mąką tortownicy rozwałkowywać ciasto na cienkie płaty i wycinać koła o średnicy 10 cm. Na środku każdego układać morelę i dokładnie oblepiać ciastem. Na końcu obtoczyć w mące. Gotować we wrzątku 10-15 minut, odcedzić. Podawać polane stopionym masłem z podsmażoną w nim bułką, posypane cukrem. 


ja przepis na knedle lekko zmodyfikowałam, dodaję pół na pół ser biały i ziemniaki wcześniej już ugotowane. mieszam wszystko ręcznie, nie używam miksera. nie wkładam ciasta do lodówki na całą noc, wystarczy najwyżej godzina ( jeśli ktoś da radę wytrzymać, ja nie mogę się już doczekać smaku knedli). ciasto jest dość klejące, nie należy się tym przerażać. wystarczy trochę mąki w zanadrzu i  przy lepieniu kolejnych kulek trzeba posypywać sobie obficie nią ręce. ciasta nie wałkuję- odrywam kawałki i w dłoni kształtuję placuszki. do środka wypestkowanej moreli dodaję sam cukier trzcinowy, cynamon według mnie jest zbędny. knedli robię jak zwykle dużo za dużo, trzeba więc je puścić między ludzi, bo żal zostawiać. oglądać miny uśmiechniętych od ucha do ucha, ciamkających znajomych- bezcenne...knedle są fenomenalne! :)


przeczytałam sobie właśnie fajny artykuł o morelach i tak:
miąższ moreli jest za to bogatym źródłem witaminy C i K, żelaza, tiaminy oraz ulubionego przez skórę beta karotenu. Sam William Szekspir w „Śnie Nocy Letniej” zachwala moc pomarańczowych owoców, jako silnego afrodyzjaku.  morele wskazane są dla osób skarżących się na kłopoty ze wzrokiem, zmęczenie, w okresie rekonwalescencji oraz przy niedoborach żelaza. Jedna szklanka soku pokrywa dzienne zapotrzebowanie organizmu na witaminę C.  morele od tysięcy lat wykorzystywane były do leczenia astmy, zaparć, kaszlu, a nawet infekcji kobiecych. znane są również zapisy o skuteczności oleju morelowego w walce z wrzodami żołądka oraz guzami nowotworowymi (chodzi tu przy tym nie o sam owoc, ale też wyciąg z jego gorzkiej pestki)

piątek, 16 lipca 2010

upalnie i duszno...
temperatury powyżej 30 stopni...
marzę o jakiejś ochłodzie...
o dniu spędzonym pod palmą, przy morskiej bryzie
kolorowych drinkach z lodem i parasolkami 
o zajadaniu cytrusów prosto z drzew
pływaniu z delfinami, albo nurkowaniu na rafie koralowej
stąpaniu po zimnych płytach piaskowca i prysznicu w ruinach starożytnej łaźni
                                         

ech, marzy mi się... wiele rzeczy, ale zadowolę się w zupełności
kąpielą w błękitnej wodzie jeziora wigry
orzeźwiającą zieloną herbatą z miętą i cytryną
pysznym dojrzałym arbuzem
szturchnięciem zimnego nosa mojego psa 
moczeniem nóg w czarnej hańczy
a może nadciągnie letnia burza i powietrze zrobi się chłodniejsze, pachnące deszczem, mokrym piaskiem...
a może ...

poniedziałek, 12 lipca 2010

prawie samo zdrowie na talerzu
obiecałam sobie korzystać jak najwięcej z tego co w tym roku obrodziło w ogródku :)
w tamtym roku niestety wszystkiego nie zjedliśmy, sporo warzywek wylądowało w brzuchach zwierząt gospodarskich, co by nie pisać, że się zmarnowały... 
szaleję więc w kuchni sałatowo, wymyślam zielone wariacje. i chyba nawet nieźle mi idzie, bo chłop uśmiechnięty, wylizuje talerze do czysta, czeka na następną wersję i nie podjada po godzinie czegoś z lodówki. a ja mam cały czas chęć na robienie kolejnych i nie śnią mi się jeszcze w nocy zielone potwory ;) poza tym mam dodatkowo dla kogo dostarczać tych wszystkich witaminek, bobik w brzuchu chyba też jest zadowolony, bo w ostatnim czasie bardzo mocno daje o sobie znać.  wczoraj na obiadek była wersja z malinówkami, ogórkami, serem szopskim, czerwoną cebulą, dziś bardziej kalorycznie, ale też bardziej różnorodnie- mix sałat, liści szpinaku, roszponki, rukoli, a do tego słodki zielony groszek (łuskany i cały), młoda marchewka, chipsy z boczku i grzanki ( pieczone na tłuszczyku ze skwarek) w sosie z majonezu, jogurtu, soku z cytryny i odrobiny musztardy. pychota! 



  

poniedziałek, 5 lipca 2010

kto rano wstaje...
...ten może podziwiać taki piękny poranek 
...temu mgła osiada na rzęsach
...przemaka od porannej rosy
...znajdzie ukojenie w budzącej się do życia przyrodzie
...ten widzi jak rozchylają się pąki kwiatów
...temu dusza wzlatuje z zachwytu razem z podnoszącą się mgłą









 


poniedziałek, 21 czerwca 2010

1 rocznica 
osiemnastego czerwca minął rok od pierwszego mojego wpisu na blogu
dwanaście długich miesięcy, a jakby to było wczoraj
niby nic się ciekawego nie wydarzyło, a jednak ile się przez ten czas działo
tyle wspomnień, cudownych chwil, przeżyć
dni fajnych...albo nie, o których nie warto pamiętać
kawałek mojego życia, zapiski myśli różnych, historii, zdarzeń
zatrzymane na zdjęciach momenty, jak kadry z filmu
fajnie cofnąć się w czasie, poczytać o rzeczach które miały miejsce
popatrzeć z dystansem na emocjonujące kiedyś fakty
z dzisiejszej perspektywy śmieszne, albo wcale nie warte opisania 
lub uśmiechnąć się pod nosem na wspomnienie jakiejś chwili...

wtorek, 15 czerwca 2010

polowanie na żurawie ;)



po dzisiejszym porannym spacerze z psem, po bliskim spotkaniu z młodymi żurawiami (były około 2-3 m ode mnie i wcale nie wykazywały dużego zaniepokojenia moją osobą bądź psem) strasznie plułam sobie w brodę, że nie zabrałam aparatu ( który zazwyczaj mam przy sobie). postanowiłam ( chyba też w desperacji i akcie samoobrony przed wyjazdem do białegostoku) spędzić jeszcze trochę czasu na świeżym powietrzu, polując przy okazji na owe żurawie i od niechcenia zajadając się pachnącymi poziomkami. oczywiście ptaków już w okolicy nie było, słyszałam tylko krzyki znad czarnochańczowych łąk, widziałam jednego szybującego gdzieś wysoko nade mną i tyle dobrego...
ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. w drodze powrotnej, ku ogólnemu zaskoczeniu, napotkałam 3 zające, za każdym razem byłam od zawietrznej, więc udało mi się cyknąć po fotce. pierwszego trafiłam w starej żwirowni, drugiego w wysokiej trawie (właściwie to on wpadł na mnie kiedy na kuckach zrywałam poziomki), a trzeci pasł się spokojnie prawie pod samym domem, ale jak to w życiu bywa, na ekranie aparatu zobaczyłam tylko mrugający czerwony napis "wymień akumulator", do tego kichnęłam i mogłam już tylko obserwować biały ogonek oddalający się zygzakami z prędkością światła...a na pocieszenie los rzucił mi pod nogi orle pióro...ściskając w ręku aparat, w drugim znalezisko, z uśmiechem na twarzy, powędrowałam do domku, dokończyć pakowanie walizki na dzisiejszy wyjazd ;)

"W czerwcu się pokaże, co nam Bóg da w darze"
zbiory ogródkowe póki co bardzo udane, obrodziło w rzodkiewkę, różnego rodzaju sałaty, rukolę, szpinak oraz koperek i szczypior. z ziemi wyglądają już zupełnie spore krzaczki ogórków, fasoli szparagowej, cukinie, kabaczki oraz patisony. marchewka i roszponka są jeszcze mikroskopijne, ale przy takiej pogodzie jak jest teraz (ciepło i mokro) wszystkie warzywka powinny wkrótce ładnie wyrosnąć...
dziś szał sałatowy, mieszam w misce wszystkie kruche i smakowite listki sałat, rukoli i szpinaku, dodaję rzodkiewkę, szczypiorek, koperek i zalewam wszystko śmietaną...niebo w gębie :) pierwsza w tym roku duża miska sałaty z własnego ogródka...cieszy niesamowicie :) zupełnie inny smak warzyw, bez porównania z tymi kupnymi! samo zdrowie na talerzu :) niesamowite, ile frajdy może człowiekowi przynieść zrobienie zagonka, zasianie, potem zbieranie i zajadanie własnych warzyw czy owoców. i w dodatku jaką wielką się odczuwa satysfakcję, przynajmniej jakby się dokonało czegoś wielkiego.  mała rzecz, a cieszy ;) oby więcej takich przyjemności w życiu i oby zawsze chciało się zasiać...




żeby nie było, że to tak wszystko prosto i łatwo się odbywa, że samo się zasiało i samo rośnie, cytat ze starego poradnika gospodarskiego :
"prace i pielęgnowanie warzyw w warzywniaku w czerwcu.  w pierwszej połowie lata najwięcej pracy pochłania pielęgnowanie roślin warzywnych, a więc wzruszanie międzyrzędzi, pielenie, zasilanie, palikowanie i przywiązywanie roślin. trzeba dołożyć wszelkich starań, aby nie dopuścić do zachwaszczenia roślin warzywnych, odbija się to bowiem niekorzystnie na plonach. pielenie i niszczenie chwastów w rzędach przeprowadza się ręcznie, a wzruszanie w międzyrzędach ze względu na oszczędność czasu- motykami..." ;)

poniedziałek, 14 czerwca 2010

seler bulwa szczęścia i zdrowia :)
niepozornie wyglądające warzywo, porowate i dziwnie pachnące, a ile w nim dobroczynnych  właściwości dla organizmu! zawiera mnóstwo składników mineralnych (np. całą masę fosforu), witamin (np. dwa razy więcej witaminy c niż cytrusy), flawonoidy, furanokumaryny  istny skład apteczny zamknięty w guzowatej bulwie 
działanie selera:
przyspiesza trawienie
działa uspokajająco i antydepresyjnie
oczyszcza organizm z toksyn
przeciwzapalny
moczopędny
przeciwbólowy
pobudza przemianę materii
wspomaga układ pokarmowy
wzmacnia układ odpornościowy
obniża ciśnienie tętnicze
polepsza pracę serca
chroni przed wolnymi rodnikami/nowotworami

szklanka soku z selera jest jak eliksir młodości ;)
wszystko to dotyczy zapewne w głównej mierze surowej bulwy, nie wiem ile dobrego z tego pozostanie po przetworzeniu, ale ja uwielbiam np. kotlety a la schabowe z selera, a dziś pokusiłam się o zupę krem, coś ciepłego na bolący brzuszek i inne trawienne problemy :) wyszła pyszna i aromatyczna. mam nadzieję, że cudowna moc bulwy również zadziała, albo przynajmniej efekt placebo-siła pozytywnego myślenia ;)


zupa krem z bulwy selera
kostka bulionu lub wywar z kurczaka (ok 1.5 litra płynu)
1 duży seler (zmiksowany po lekkim rozgotowaniu w wywarze)
1 cebula (najpierw zblanszowana na patelni, a później zmiksowana z resztą zupy)
2-3 łyżki gęstej śmietany lub mały serek topiony (rozrobione z wywarem)
do smaku: sól, pieprz, odrobina curry, świeżo utarta gałka muszkatołowa, listek laurowy, ziele angielskie
do posypania świeża natka pietruszki
podawać z grzankami z białej bułki lub kluseczkami lanymi ( ja wybrałam kluseczki)

czwartek, 10 czerwca 2010


zaczarowany czerwiec
dawno już nie zaglądałam na bloga, a maj przeleciał w mgnieniu oka...tygodnie podzielone między rozjazdy mikołajewsko-białostockie, głowa zaprzątnięta różnymi myślami, duże zmiany w życiu, na głowie ciągle jeszcze nie oddany projekt...jakiś ogólny rozgardiasz, choć teraz powinno być chyba wszystko w miarę poukładane i w tym właśnie czasie spokojne i sielskie... no ale życie pisze różne scenariusze, głowie nie da się powiedzieć żeby za dużo nie rozmyślała, niektórych rzeczy nie da się przyspieszyć, a na jeszcze inne w ogóle nie mamy wpływu...tak to już jest!
po dłuższym pobycie w mieście znowu oddycham wsiowym powietrzem, dusznym co prawda i parnym w ostatnich dniach, ale za to pachnącym rozbuchaną wiosną, a momentami nawet wczesnym latem. cieszę się tym czasem bardzo, w czerwcu jest wszystko to co uwielbiam. zapach świeżo skoszonej trawy, a potem siana schnącego na wietrze, zapach ciepłego poranka i parującej wilgoci po pięknych nocnych burzach, kwitnące sady, bzy, a potem jaśminy, w ogródku przepiękne piwonie- królowe wiosny, w kobiałkach czerwieniące się, roześmiane truskawki, pierwsze kąpiele w jeziorze, bieganie boso po trawie, późno zachodzące słońce i wschodzące zaledwie po kilku godzinach nocy, która nigdy nie jest ciemna, bo niebo ma piękny granatowo- niebieski odcień poprzetykany gdzieniegdzie różowymi i żółtymi smugami...mogłabym chyba wymieniać bez końca, tak cudnie jest w tym miesiącu :) a ja to wszystko chłonę, cieszę oczy, zapamiętuję zapachy.  układam kwiaty w wazonach, podlewam grządki, zajadam truskawki, spaceruję, głaszczę rosnący brzuszek i małego bobika w środku i przede wszystkim staram się myśleć pozytywnie.  niech czerwiec i jego dobrodziejstwa trwają jak najdłużej...



piątek, 14 maja 2010


seria w której zaczytywałam się w poprzednim miesiącu. moje lekarstwo na przesilenie wiosenne, szarówkę za oknem, niedosyt słońca, ale również oderwanie się od rzeczywistości, trochę podróż w czasie do moich wypraw do Włoch, częściowo zaspokojenie marzeń o kolejnej podróży. właściwie pochłonęłam te książki z dziką przyjemnością, choć nie była to może lektura wielce ambitna, na miarę nagrody nobla w dziedzinie literatury. chyba jednak nie o to tylko chodzi w czytaniu, żeby się zachłysnąć mądrą treścią. ta książka urzekła mnie właśnie swoją lekkością, świetnie opisanym klimatem południa, pozwoliła na skrzydłach wyobraźni przenieść się do tych wszystkich cudnie opisywanych miejsc. więc nie wychylając nosa z domu, zrywałam dojrzałe fioletowe grona na winobraniu, piekłam chleb w tradycyjnym piecu, wylegiwałam się na łące pełnej wonnych ziół, jadam ociekające sokiem brzoskwinie zrywane prosto z drzew, upijałam się włoskim winem, zajadałam pecorino, orzechy pinii, domowy makaron z truflami, dotykałam murów starożytnych budowli Etrusków...a wszystkiego tego doświadczyć mogłam dzięki magii literek poukładanych w słowa, zdania, rozdziały, książki. jedyną wadą tych opowieści było ciągłe czytanie o jedzeniu, i to jakim jedzeniu! przybyło mi chyba kilka kilogramów, ciągle biegałam do kuchni po coś na ząb.  czytając,  namiętnie moczyłam chleb w oliwie z oliwek, z odrobinką truflowej lub rozmarynowej, obgryzałam kulki mozzarelli warstwa po warstwie, wyjadłam oliwki ze słoików, czy gotowałam pastę i suggo... to był totalny odlot kulinarny,  nawet ten suchy chleb z czosnkiem i odrobiną oliwy smakował podczas czytania jak wykwintne boskie włoskie danie :) polecam tą lekturę wszystkim, którzy chcą się znaleźć choć przez chwilę pod niebem słonecznej Italii... 

                                                             buon appetito!



wtorek, 4 maja 2010

Maj zieleni łąki, drzewa, już i ptaszek w polu śpiewa...

no i przyszedł ten maj upragniony, zakwitły pierwsze owocowe drzewa, zazieleniło się pięknie, skowronki dają niesamowite koncerty śpiewu, słonka jeszcze troszkę mało, ale pewnie i jego się w końcu doczekam. długi weekend przeminął szybciej niż zwykły. czas spędzony z najbliższymi, znajomymi. niby człowiek odpoczął, ale tak naprawdę to chyba było mniej spokojnie niż zwykle, choć bardzo wesoło i miło. chodziliśmy na spacery nad Czarną Hańczę- odwiedzaliśmy miejsca, które zauroczyły nie tylko gości, ale mnie także, choć oglądałam je przecież nie pierwszy raz. zaprzęgaliśmy konie, było pływanie łódką po Wigrach, a kiedy padał deszczyk- oczywiście obżarstwo ponad granice rozsądku ;) 
w sobotę wybrałam się na targowisko, zakupiłam w końcu moje ulubione kwiaty do doniczek na taras, mama przywiozła mi lawendy. czekałam z sadzeniem na słoneczne późne popołudnie, a w rezultacie wielkie sadzenie roślinek odbyło się w poniedziałek, w największy deszcz :) ale są już na swoich miejscach, co mnie wielce cieszy, bo zrobiło się troszkę weselej za oknami. teraz z drżeniem serca czytam prognozy pogody i niepokoi mnie fakt, że ze środy na czwartek ma być zero stopni, a odczuwalna temperatura to minus pięć. wrrrr  a przed moimi cudnymi kwiatkami jeszcze trzech ogrodników i zimna zośka...no zobaczymy, może będzie dobrze.
dziś za oknem jest dość ponuro, na podwórku zimny wiatr, słonko gdzieś zabłądziło w chmurach. a ja cieszę oczy bukietem żółtych wesołych kaczeńców, który dostałam od swojego chłopa :)  spoglądam za okno na moje piękne angielskie pelargonie, w nogach mam ciepłego psa, w ręku kubek z gorącą herbatką z imbiru, cytryny i miodku. doceniam ciszę i spokój po weekendzie majowym i rozgrzewam brzuszek ;)


 

czwartek, 22 kwietnia 2010

czasem słońce, czasem deszcz...
dziś to nawet śnieg i grad u nas spadł
pani zima musiała powiedzieć ostatnie słowo, nie ma co
fatalna pogoda, fatalne ciśnienie, fatalne samopoczucie
ech, nastawiłam gar rosołu, w sam raz na te warunki atmosferyczne
wołowinkę z zupy zmielę i zapakuję w naleśnikowe ciasto-będą krokiety :) pyszne, zapieczone na chrupko z pomidorami...
ot i cały mój plan na dziś, na poprawę nastroju, aury, na zachciewajki kulinarne 
jak zawsze w takich momentach, marzy mi się kocyk i leżaki przy kominku...
może wieczorem odwiedzimy państwa M. i wygrzeję się na zapiecku...
może partyjka w kości...
a może dzbanek gorącego czaju...
może jakiś film...
a może ciepła drożdżówka i kakao...
ech, dziś u mnie wszystko jest na może, albo na nie...
oby do jutra, oby do maja,  do lata... ;)

wtorek, 20 kwietnia 2010


na wiosenne dni
do piknikowego koszyka
pychotowata tarta ze szpinakiem


na placek:
2 szklanki mąki
pół kostki masła/ mr
1/4 szklanki zimnej wody
1/4 szklanki oleju
łyżka śmietany
(sam placek podpiekam przez 15 minut w piekarniku, aż lekko się zarumieni, następnie wykładam nadzienie i całość zapiekam kolejne 20 minut na 180-200*, aż masa na wierzchu nabierze złotobrązowego kolorku)
wypełnienie:
pierwsza warstwa na spód
0.5 kg szpinaku świeżego/ mrożonka ( blanszuję na patelni z oliwką, łyżką masłą i dużą ilością czosnku,przyprawiam pieprzem i gałką muszkatałową)
druga warstwa
150 g sera białego ( używam capri lub wiejski) +2 jajka ( wszystko razem miksuję, doprawiam solą, wylewam na szpinak)
wierzch tarty posypuję płatkami parmezanu 

czwartek, 15 kwietnia 2010




wiosna pełną parą, zazieleniło się, powychodziły pierwsze leśne i polne kwiatuszki, cudnie jest. słonko pięknie przygrzewa, choć od ziemi ciągnie jeszcze chłodkiem...zgodnie z zaleceniem tubylców, czekam jeszcze z siewem nasionek w warzywniaku. mimo tęgich mrozów i braku okrycia w zimie, moje przydomowe krzewy o dziwo przetrwały, puściły pięknie pączki, co wielce mnie uradowało. bałam się, że może być z nimi krucho. wczoraj jedliśmy pierwszy wiosenny plenerowy posiłek- obiadek na pomoście nad Czarną Hańczą. zachciało mi się kanapek piknikowych z kotletami mielonymi z pietruszką i koperkiem, do tego zrobiłam w pojemniczkach mizerię i pomidory z cebulką, w termos herbata... mniam, wyszło pysznie i w dodatku apetyt na świeżym powietrzu był podwójny, uszy się trzęsły od zajadania ;)  oczka nacieszyły się pięknymi widokami, uszy śpiewem ptaków, a  ciałko promykami słonka...

sobota, 10 kwietnia 2010

[*]
kwietniowa smutna sobota...
z niedowierzaniem przyjęłam wiadomość o katastrofie polskiego samolotu
wielki żal, niewyobrażalna tragedia...
w głowie kołacze się pytanie dlaczego...dlaczego dzieją się takie rzeczy...!? 
to straszne, nie umiem sobie tego wytłumaczyć