piątek, 14 maja 2010


seria w której zaczytywałam się w poprzednim miesiącu. moje lekarstwo na przesilenie wiosenne, szarówkę za oknem, niedosyt słońca, ale również oderwanie się od rzeczywistości, trochę podróż w czasie do moich wypraw do Włoch, częściowo zaspokojenie marzeń o kolejnej podróży. właściwie pochłonęłam te książki z dziką przyjemnością, choć nie była to może lektura wielce ambitna, na miarę nagrody nobla w dziedzinie literatury. chyba jednak nie o to tylko chodzi w czytaniu, żeby się zachłysnąć mądrą treścią. ta książka urzekła mnie właśnie swoją lekkością, świetnie opisanym klimatem południa, pozwoliła na skrzydłach wyobraźni przenieść się do tych wszystkich cudnie opisywanych miejsc. więc nie wychylając nosa z domu, zrywałam dojrzałe fioletowe grona na winobraniu, piekłam chleb w tradycyjnym piecu, wylegiwałam się na łące pełnej wonnych ziół, jadam ociekające sokiem brzoskwinie zrywane prosto z drzew, upijałam się włoskim winem, zajadałam pecorino, orzechy pinii, domowy makaron z truflami, dotykałam murów starożytnych budowli Etrusków...a wszystkiego tego doświadczyć mogłam dzięki magii literek poukładanych w słowa, zdania, rozdziały, książki. jedyną wadą tych opowieści było ciągłe czytanie o jedzeniu, i to jakim jedzeniu! przybyło mi chyba kilka kilogramów, ciągle biegałam do kuchni po coś na ząb.  czytając,  namiętnie moczyłam chleb w oliwie z oliwek, z odrobinką truflowej lub rozmarynowej, obgryzałam kulki mozzarelli warstwa po warstwie, wyjadłam oliwki ze słoików, czy gotowałam pastę i suggo... to był totalny odlot kulinarny,  nawet ten suchy chleb z czosnkiem i odrobiną oliwy smakował podczas czytania jak wykwintne boskie włoskie danie :) polecam tą lekturę wszystkim, którzy chcą się znaleźć choć przez chwilę pod niebem słonecznej Italii... 

                                                             buon appetito!



wtorek, 4 maja 2010

Maj zieleni łąki, drzewa, już i ptaszek w polu śpiewa...

no i przyszedł ten maj upragniony, zakwitły pierwsze owocowe drzewa, zazieleniło się pięknie, skowronki dają niesamowite koncerty śpiewu, słonka jeszcze troszkę mało, ale pewnie i jego się w końcu doczekam. długi weekend przeminął szybciej niż zwykły. czas spędzony z najbliższymi, znajomymi. niby człowiek odpoczął, ale tak naprawdę to chyba było mniej spokojnie niż zwykle, choć bardzo wesoło i miło. chodziliśmy na spacery nad Czarną Hańczę- odwiedzaliśmy miejsca, które zauroczyły nie tylko gości, ale mnie także, choć oglądałam je przecież nie pierwszy raz. zaprzęgaliśmy konie, było pływanie łódką po Wigrach, a kiedy padał deszczyk- oczywiście obżarstwo ponad granice rozsądku ;) 
w sobotę wybrałam się na targowisko, zakupiłam w końcu moje ulubione kwiaty do doniczek na taras, mama przywiozła mi lawendy. czekałam z sadzeniem na słoneczne późne popołudnie, a w rezultacie wielkie sadzenie roślinek odbyło się w poniedziałek, w największy deszcz :) ale są już na swoich miejscach, co mnie wielce cieszy, bo zrobiło się troszkę weselej za oknami. teraz z drżeniem serca czytam prognozy pogody i niepokoi mnie fakt, że ze środy na czwartek ma być zero stopni, a odczuwalna temperatura to minus pięć. wrrrr  a przed moimi cudnymi kwiatkami jeszcze trzech ogrodników i zimna zośka...no zobaczymy, może będzie dobrze.
dziś za oknem jest dość ponuro, na podwórku zimny wiatr, słonko gdzieś zabłądziło w chmurach. a ja cieszę oczy bukietem żółtych wesołych kaczeńców, który dostałam od swojego chłopa :)  spoglądam za okno na moje piękne angielskie pelargonie, w nogach mam ciepłego psa, w ręku kubek z gorącą herbatką z imbiru, cytryny i miodku. doceniam ciszę i spokój po weekendzie majowym i rozgrzewam brzuszek ;)