sobota, 19 grudnia 2009


no i jest już w domku choinka, od razu zrobiło się jakoś tak miło, świątecznie. dziś odchorowuję 3 dniowe łażenie po lesie przy -17 stopniowym mroziku, nie wydawało mi się żebym przemarzła, ale widocznie przedobrzyłam troszkę. wyjazd do domku odłożony na jutro, i dobrze właściwie się stało, mam czas na drobne sprawy, które chciałam tak właściwie już olać. przysiadłam też do kartek świątecznych, teraz tylko jeszcze zaadresujemy wspólnie koperty i niech idą w świat...


czwartek, 17 grudnia 2009


-17 na termometrze, ale w serduchu ciepełko...
od dziś trzymam kciuki za powodzenie pewnej sprawy, o której pisać nie będę. wszystko wyjaśni się, mam nadzieję pozytywnie, na pewno pozytywnie! po świętach. Czekam na zmiany...I oby Nowy Rok okazał się łaskawy, dla nas wszystkich, żeby świat odkręcił się o 180 stopni, żeby było z czego się radować! to takie moje przedświąteczne, noworoczne właściwie już też, życzenia...
...a w domu znów nie ma Zielonej Pani, dzisiejsze poszukiwania chojny nie powiodły się, na jutro wyznaczam sobie ostateczną rozgrywkę...w desperacji robię kolejne świateczne ozdoby, krzątam się po kuchni, czas leci, 6 dni do Świąt... - 20 na podwórku, a ja ściskam mocno kciuki i wcale nie marznę! :)

środa, 16 grudnia 2009



u hu ha, u hu ha....
idzie zima bardzo zła...

a my się zimy nie boimy, dzielnie z Lichotem przemierzamy mikołajewskie łąki i lasanki, dziś nakryliśmy nawet złodziei chojny! a propos...to ja jeszcze swojego drzewka świątecznego nie znalazłam, łażę i łażę ale nic ciekawego nie wypatrzyłam. jutro zahaczę może o wysoki most i głęboki bród, może tam cościk będzie odpowiedniego. coraz większy mrozik na podwórku, nawet troszkę śniegu dosypało, został tydzień do świąt...
a zaraz jedziemy do Malczewskich, piec białą kiełbaskę w piecu, z cebulą oczywiście i grubo zmielonym piercem, do tego ogórki kiszone i kapusta...ach, chodziła ta kiełbaska za nami od zeszłego tygodnia...Bartek na tą okoliczność, zakupił dziś 1,5 kg świeżutkich pętek prosto z masarni. mniam, pychoty się szykują!
tymczasem kończę wyplatać swoje stroiki, jeszcze mam zamiar pocztówki zrobić, ale to już na koniec, ech zawsze na to czasu braknie...odliczam dzionki do świąt, a w sobotę jadę już do domu. i zaczną się prawdziwe przygotowania: pieczenie makowców, pierniczki, postna kapusta z grzybami i śliwkami, mięska różne, pasztety, ubieranie chojny no i ostatnie zakupy prezentowe.

niedziela, 13 grudnia 2009

Dzień Świętej Łucji

w ten dzień w Szwecji obchodzone jest święto światła, pochód Świętej Łucji wędruje od domu do domu, z najpiękniejszą dziewczyną w przebraniu świętej, ze świeczkami na głowie. tego dnia pije się glogg, czyli czerwone grzane wino z przyprawami i wcina się bułeczki z rodzynkami i szafranem.
My dziś świętowaliśmy ten dzień po swojemu, zapaliliśmy ogienek w lesie, wcinaliśmy wczorajsze bułeczki lussekatter, popijając grzańcem...no oczywiście była też standardowo kiełbaska, słoninka, cebula, czosnek, przecier pomidorowy i musztarda...bez tego się nie da! dzionek minął bardzo fajnie, spokojnie, bez większych napięć ;) nikomu nigdzie się nie spieszyło, nic nie wisiało nad głową...
lubię te nasze ogniska bardzo, zwłaszcza jak się spotykamy przy nich ze znajomymi, wspominamy wygłupy z dawnych czasów. i chociaż człowiek jest tu i teraz, to jakby czas zatrzymał się w miejscu, dalej się jest studenciakiem, dwudziestolatkiem, który nie zaprząta sobie głowy problemami życia codziennego, rodziną, kasą... błogie uczucie beztroski :) a do tego piękne okoliczności przyrody, mrozik lekko szczypie w nos, drewka trzaskają w ogniu, a płomienie ogrzewają zmarznięte ciałko...po prostu fajowsko!

sobota, 12 grudnia 2009

ech, pięknie jest, pięknie....
grudzień nastał, adwentu czas, czas refleksji i oczekiwania

i niech sobie spokojnie płyną dni do 24, w kuchni w końcu zaczyna pachnieć, ozdoby choinkowe, stoiki powoli zapełniają dom, tylko jeszcze chojny brakuje, ja już chciałam po nią jechać, ale chłop się zaczął śmiać, że jeszcze prawie dwa tygodnie do świąt, żebym przestała cudować :( no to zaczekam jeszcze te kilka dni, co by nie złościć drażliwego człowieka...

początek grudnia przyniósł wyczekane zmiany, czarne serie nieszczęść poszły w niepamięć, kręgosłup przestał boleć, projekt unijny jakoś się napisał, z wielkim trudem, ale zrobiony, gotowy, oddany...uff, teraz pozostało tylko zaczekać na wyniki konkursu, jestem dobrej myśli, może zacznie się jakiś nowy etap w życiu, może uda się coś swojego zacząć robić, może....



od ranka krzątam się po kuchni, bułeczki adwentowe a la Lussekatter Pauliny już gotowe, pięknie pachnie przyprawkami i ciachem drożdżowym w całym domu, dzik też już się maceruje w zalewie, rosół wesoło pyrka na ogienku...jest dobrze

w tamtym tygodniu dwa miłe spotkania się zdarzyły, miłe wieczory spędzone u przyjaciół, u Pauliny i Karola, oraz u Malczewskich. a teraz czekam na naszych gości, na Monikę i Jarka, mają się u nas pojawić na weekend, z kołdunami z baraniny, do tego mojego rosołu...
pies wykąpany, posłanka wyprane, tylko siebie muszę ogarnąć, bo jeszcze jestem w powijakach ;)
i tak to mija sobota...

niedziela, 29 listopada 2009

weekendowo, przedadwentowo...

za mną dwa superowe dzionki.
gorączka sobotniej nocy, najpierw bardzo fajny koncert u prof. Strumiłły, barokowe pieśni i tańce, troszkę Andrzejkowy, troszkę historyczny. siedzieliśmy w pierwszym rzędzie więc raz, że mogliśmy podpatrywać wszystkie te śmieszne kroki i miny tancerzy, co wzbudzało przynajmniej we mnie przypływ endorfin, dwa- że nie zmarzliśmy tak jak cała reszta z tyłu, ponieważ docierało do nas ciepełko od rozpalonego kominka. a występował zespół z Krakowa, z Wawelu -Flori pari. Trzeba przyznać, że niesamowicie uzdolniona grupa ludzi. słyszałam ich już w kilku zupełnie odmiennych "stylach muzycznych" i zawsze mi się podobało. a jak się odprężyłam przy tej skocznej, żwawej muzyczce! nogi same się do tańca rwały. ...i tak w dobrym nastroju, po koncercie, trafiliśmy na domówkę/wchodziny u Sęków, w stadninie. kilka naprawdę mile spędzonych godzin w fajnym towarzystwie, w przyjemnej atmosferze. objadłam się za wszystkie czasy, skosztowałam przednich nalewek, a to z derenia, maliny, czy śliwki. było winko, dobra muzyka i rozmowy "o życiu" do późnych godzin nocnych...
lazy sunday, ale właściwie dość zapracowana ta niedziela, owocem uwijania się kilku godzinek w kuchni była baba ziemniaczana oraz jabłecznik. na obiadku pojawiła się rodzinka suwalska, zajadaliśmy się kuglem /kartoflakiem ;) aż do syta. jak to czasami mało trzeba do szczęścia, 5 kg ziemniaków, trochę skwarek, a cała familia mlaskająca ze smakiem i uśmiechnięta, uwielbiam takie chwile... potem słuchaliśmy muzyki polegując na kanapie, gadaliśmy, śmialiśmy się...taka popołudniowa sjesta z pełnym brzuszkiem. a z ciachem, które z racji obżarstwa obiadowego, zostało prawie całe, wybraliśmy się wieczorkiem do pobliskiej leśniczówki, do moich znajomych jeszcze z parkowego epizodu stażowego. zgadaliśmy się na wczorajszym koncercie, że trzeba się spotkać, blisko mamy do siebie, a jakoś tak nigdy nie po drodze. no i zjawiliśmy się u nich na pogaduchach, przy herbatce, smakowitościach rozmaitych...bardzo miły wieczorek, fajne zakończenie udanego weekendu...

piątek, 27 listopada 2009

jeszcze jesiennie, kolorowo...
refleksje z dzisiejszego spaceru


uff...
odetchnęłam wczoraj po południu z ulgą, na szczęście koniec tej całej nerwówki. po 5 godzinach w szpitalu okazało się, że nie mam pękniętego kręgosłupa w L4/L5, tzw. złamania kompresyjnego...
a byłam już ciężko przestraszona poprzednim zdjęciem rtg które to wykazało, nie chodzi nawet o pół roku spania na desce i noszenia gorsetu ortopedycznego..raczej o to, że każdy następny upadek grozi kalectwem, czyli takie życie w strachu, bez szaleństw, bez jazdy konnej, z ciągłym bólem pleców, kończyn... masakra jednym słowem! powoli odchodzi mi stres... dostałam też dobrą wiadomość, że Gosia/mamy siostra ma się dobrze po operacji, że nie było komplikacji. mam nadzieję, że ten feralny tydzień/miesiąc szybko
się skończy, a czarna fala nieszczęść to już przeszłość, że teraz będzie tylko lepiej.
wczoraj cały dzień padało...
a dziś za oknem piękne słońce!
lepszy humor, chce się żyć :)

środa, 25 listopada 2009


mój Bieszczadzki Anioł
to stary kawałek drewna z bieszczadzkiego drzewa, mozolnie wygładzany latami przez górski potok, na kamieniu ze strumienia, rzeźbionym przez wieki wodą i wiatrem, pociętym upływającym czasem...

zauroczył mnie wtedy nad brzegiem Sanu, atłasowy i ciepły w dotyku, raczej jak tkanina niż drewno, patyk z anielskim skrzydłem-pomyślałam...
zaklęłam go sobie wtedy w Anioła Potęgi, tego który ma moc czynienia cudów
może to zwyczajny kawałek konara, ale dla mnie zaczarowany.. tamtymi chwilami, duchem miejsca

dziś jest u mnie w domku, przyglądam mu się, mam nadzieję, że moje dobre myśli i jego moc sprawią, że rano będzie lepiej, że przez chmury przebije się słonko ...


wtorek, 24 listopada 2009

prawo czarnej serii
niestety dopadło i mnie..cały tydzień pechowy. zaczęło się od chorego kanarka, potem spierniczyłam się i to jeszcze jak, z ławki do wsiadania na konia, której ktoś dobrze nie złożył-plecy obite, na szczęście wsiadałam na hali, więc poleciałam na miękkie, dostałam ławką w tył tak jak grabiami,noga została w strzemieniu, koń jakimś cudem nie odskoczył, spokojnie stał i przyglądał się ze zdziwieniem całej tej sytuacji...czysta komedia, ale mogło być nieciekawie...wczoraj wywinęłam salto mortale na korytarzu w domu (na marginesie -zdejmując oficerki jeździeckie) poślizgnęłam się na wycieraczce, masakra, nie zdążyłam się złapać framugi, wywinęłam podwójnego tulupa do tyłu, uderzając głową w ścianę, a kością ogonową i dupskiem zaliczyłam posadzkę...nie podnosiłam się przez chwilę z podłogi, ból był niesamowity, dopiero kilka minut później łzy same popłynęły z oczu. no i kto by pomyślał, że można prawie zabić się we własnym domu, przy zdejmowaniu butów...dziś tato trafił do szpitala, w trybie pilnym tomografia mózgu, pojawiły się różne neurologiczne zmiany. na szczęście badanie nie wykazało żadnych anomalii..jedyne co czułam przez te kilka godzin niepewności, to strach i niemoc, koszmar jakiś, jakie życie ludzkie jest kruche, nie wiadomo co może przynieść następny dzień, zaczynasz źle się czuć i koniec, z pewnych kwestii dopiero teraz zdaję sobie sprawę, martwię się o najbliższych, co przyniesie następny dzień.....
najdalej wczoraj rozmawiałyśmy z Pauliną o cięzkiej chorobie jej babci, przypomniały mi się trudne chwile, gdy odchodzą ukochane osoby... kiedy człowiek nie chce żeby zadzwonił telefon, ma nadzieję na cud...
rano dostałam wiadomość, że chrumek, fredkowy chłopczyk nie doczekał ranka :( dzięki Bogu więcej złych wiadomości od Pauliny nie było....
w związku z wypadkiem plecowym, wysłuchałam dziś autentycznej historii o tym jak ktoś upadł na kość ogonową, zbagatelizował ten fakt, poszło jakieś zapalenie po nerwach kręgosłupa i niestety ta osoba jest teraz na wózku...chyba jednak wybiorę się jutro na prześwietlenie, nie ma co chojrakować, czuję ból- znaczy, że ten mój kręgosłup i tyłek albo jest mocno zbity (i oby) albo coś tam się faktycznie dzieje. a rozpisywałam się ostatnio o unikaniu szpitali i miejsc publicznych, a tu klops, muszę iść w paszczę lwa :)
dziś chyba nie pokuszę się o żaden optymizm, mam tylko nadzieję, że to już koniec tej czarnej serii...ech

wtorek, 17 listopada 2009

ech...chyba jesienne dżdże i słoty przekładają się wprost proporcjonalnie na człowiecze samopoczucie i nastroje...no bo czego może się chcieć, jak za oknem szaro, buro i w dodatku mokro. nawet kawa z mukki nie ożywia, spacery z psem przez ten ziąb i deszcz też jakieś krótkie się zrobiły. człowiek by w piecu napalił, albo w kominie i siedział sobie w ciepełku, tylko komina i pieca niestety brak. pozostaje koc, pled, ciepłe kapcie...rozgrzewająca herbatka, nalewki...w sumie i tak nie ma co narzekać.
wymyśliłam sobie dziś, że zrobię karmnik dla ptaków...naszkicowałam projekcik, o materiały zatroszczę się jutro, wiem kto ma wiertło łopatkowe do drewna, będzie dobrze ;) mam nadzieję, że do końca tygodnia uda mi się wykonać mój pomysł...fajowski będzie ten karmnik, na słoninkę, na jabłuszko, smalczyk z ziarenkami...nie mogę się już doczekać, kiedy go zrobię i powieszę....
pomysł w intencji mojego chorego staruszka Ptaka, 12 letniego kanarka...bidok przestał widzieć, ma kłopoty z oddychaniem...coś go tam dopadło na starość, jakaś paskudna bakteria, wirus, czy pasożyt jakiś...cały czas myślę jak by mu pomóc, ale ciężko takiego małego zwierzaczka się leczy, ech...przykra sprawa
przy okazji ptaka, dziś poczytałam sobie o chorobach, podano wiadomości o kolejnych ofiarach grypy świńskiej. masakra jakaś. oczywiście czarne myśli do głowy mi przyszły... następne badania do wykonania na mojej liście, obok boreliozy jakaś chlamydia i toksoplazmoza...gdyby się uprzeć, można by codziennie chodzić do lekarza z jakimś problemem...gdyby to jeszcze coś pomogło! no ale nie ma co się martwić na zapas, badania trzeba zrobić i tak i tak...tylko strach do przychodni czy szpitala się wybrać, bo tam to dopiero można coś poważnego złapać, w dobie grypy należy skupisk ludzkich unikać!
a tak z innej beczki...czekam na święta i zimę, z dwojga złego to już wolę mróz i śnieg. planuję sobie powoli i zbieram materiały na ozdóbki, stroiki, wieńce świąteczne.
to takie moje pobożne życzenie, że ten śnieg się w ogóle pojawi :) ... a wtedy konie się do sanek zaprzęgnie, po chojnę do lasu pojedzie, będzie fajnie!

piątek, 13 listopada 2009

Ślimak ślimak wystaw rogi dam ci sera na pierogi
Listopadowe wspominki...Zaklikowskie, Osmolickie, Sobieszyńskie...z tego wszystkiego zakasaliśmy rękawy i rodzinnie nalepiliśmy ponad 100 pierogów ruskich, takich jak to dziadek Józek zwykł robić na święto zmarłych. A że tęskni nam się za dziadkiem, to postanowiliśmy go sobie przypomnieć przez jego pierożki ;)

Farsz:
pół na pół ser biały z wczorajszymi ziemniakami, cebulka podpieczona, pieprz i sól.
Ciasto:
zaparzana gorąca wodą mąka z jajkami.

Nadzienie wychodzi pysznie soczyste i smakowite, a ciacho mięciutkie i delikatne.
I tak to 11 listopada dzień świąteczny minął w miłej, twórczej atmosferze. Nie mówię już o przyjemności jedzenia, a później wylegiwania się z pełnym brzuchem ;) było superowo...

Dziś nadziubaliśmy również wspólnymi siłami sałatkę warzywną.
I tak kończy się mój pobyt w domku, czas jechać do Mikołajewa, do Bartka, jemu już też pewnie jest samemu nie za przyjemnie. Choć myślę, że odpoczął (zupełnie tak samo jak ja) od codziennych przepychanek słownych i dąsania się na siebie...a ja na dokładkę dobrze się wyspałam hehe, bo przy nim to raczej niewykonalne ech... Nie wiem jak ja się jutro zbiorę...mimo wszystko nie chce mi się jakoś wyjeżdżać. Muszę koniecznie zajechać jeszcze po materiały stroikowe i do veta z psem, miałam kupić jakieś fajne papiery czerpane do drukowania...a zresztą czego to ja miałam nie zrobić przez ten tydzień...szkoda pisać. Dobrze, że przynajmniej na biopsję poszłam, wynik ok, jak to lekarz stwierdził, na razie na to nie umrę ;) Popchnęliśmy też troszkę do przodu projekt stadninowy, to też się liczy. Generalnie rzecz biorąc to był bardzo fajny tydzień...

I nawet piątek 13 mija bez-pechowo, jak na razie...odpukać zostało jeszcze 45 minutek

sobota, 7 listopada 2009

i znowu śpię pod Zaklikowskim zegarem...tydzień w domku...niby dużo czasu ale jakoś tak szybko ucieka, że pewnie jak to zwykle na większość spraw zabraknie czasu. obiecałam sobie porobić wszystkie badania lekarskie, których już wieki całe nie robiłam...zapisałam się na biopsję guza tarczycy, to już coś. cała lista spraw do załatwienia leży na biurku i czeka na swoją kolej. dobrze, że przyjechałam, długo mnie nie było w domku...za długo. już mi się tęskniło za rodzinką...
przyciągnęłam ze sobą kompa, więc działam też troszkę projektowo, wczoraj wieczorek z Pauliną i Karolem, dość intensywny, ważne że twórczy, coś tam wymyśliliśmy, zobaczymy jak to wyjdzie w realu, przymierzam się do wyklejenia makietki :) stare czasy studenckie mi się przypomniały i robienie projektów po nocach, w ostatniej chwili jak zwykle...
we środę byłam u Moniki na plotach i naleweczce...oj nagadałyśmy się, nastał chyba ogólny trend na dzieci i zaciążanie :) może przyszedł już czas na poważne decyzje w życiu...kto wie...
ech, lecę działać, bo z listy sprawunków nie ubywa, a czasu coraz mniej...
koniecznie muszę zakupić różności do stroików, w tym roku mam nadzieję uda mi się wcześniej zasiąść do świątecznych robótek ...

wtorek, 3 listopada 2009


Wszystkich Świętych i Zaduszki
Kilka ostatnich dni minęło bardzo spokojnie, bez większych emocji...było melancholijnie, zaduszkowo. w tym roku odwiedziłam dziadków i pradziadków zaklikowskich, ale wcześniej -przy okazji wyjazdu w Bieszczady. Od czasu śmierci dziadka Józia, obchodzenie tego święta nie jest już takie jak kiedyś...nie "wyjeżdżamy na groby" rodzinnie, nie ma już wyprawy Ciechanowiec-Zaklików-Sobieszyn
... z tym świętem kojarzą mi się dziadkowe ruskie pierogi, aromatyczna mieszanka herbat, zapach mieszkania w osmolicach, starego domu w zaklikowie, zmarznięte nogi po kilku godzinach spędzonych na cmentarzu, niekończące się opowieści o minionych latach, prawienie morałów i rady na przyszłość...dziś tego wszystkiego tak bardzo brakuje...
...brakuje chwil spędzonych z tymi którzy odeszli... z dziadkiem Józkiem, pradziadkiem Tadeuszem, ukochaną prababcią Tonią i Stasią...
...ot taki to chyba czas na wspominki...listopad...

Dziś dzień Św.Huberta
zaczął się czas biegów myśliwskich, ganiania za lisią kitą...
(ja właśnie już swojego lisa złapałam ;( w niewyjaśnionych okolicznościach rudy z wąwozu przy padokach dokonał żywota tuż przed swoją norą, wczoraj rankiem Licho go znalazł, lekko zamarzniętego, w pozie świadczącej raczej o jakimś nagłym zejściu...dwa lata sobie bidok u nas mieszkał, aż coś go dopadło... )

...czas biesiadowania przy ognisku
na kuchni już trzeci dzień pyrka na wolnym ogienku bigos myśliwski, prawdziwie taki leśny, jakoś chętkę miałam straszną na niego. Ugotowany z kwaśnej kapusty z odrobiną słodkiej, na żebrach dziczych, goloneczce i wędzonym boczku, z grzybami, śliwkami wędzonymi, jałowcem, kminkiem..... wyszedł bardzo ciemny, aromatyczny, przepyszny, mniam!

Tak poza tym to czekam na dynie, Bartek jest u Mazurka...tak przy okazji tego wyjazdu ale i nie tylko, nakręciłam się na piękną długouchą suczkę posokowczą, od arigialli, bardzo chciałam i chcę zresztą nadal drugiego psa do Lichota...ale po dłuższych rozmowach, dałam się przekonać, że to nie jest najlepszy moment...że pies następny owszem, ale może jak już na swoim będziemy, jak się wyklaruje sytuacja rodzinna....strasznie mi szkoda, została akurat TA suczka z miotu, która mi się bardzo podobała od początku...buuuu, a już sobie uknułam plan przywiezienia jej do nas, o ile nadawalibyśmy się na nowych właścicieli oczywiście, przy okazji wizyty na Śląsku...a tu klops...a no czasami i tak bywa, choć wszystko tak się fajnie składa, to trzeba odpuścić...póki co jestem bardzo niepocieszona... :(

piątek, 23 października 2009


Dziś sennie, leniwie, wymarzony kocykowy/łóżkowy czas...mam wrażenie, że jest sobota, godziny jakoś tak dziwnie szybko płyną, nawet nie słyszę bicia zegara. ciśnienie 996 hPa, chyba czas na mocną parzoną kawę, albo długi spacer z psem, trzeba się rozbudzić, rozruszać...


Jedna sypialnia, dzielona przez dwie osoby i jedno łóżko, które ma dwie strony :)


czwartek, 22 października 2009

z cyklu pomysł na....
samotny jesienny wieczór
czyli jak Karolcia radzi sobie sama w domu :)

ANTONÓWKA I RENETA SZARA
zapieczone w karmelu miodowym
z sherry, wanilią i cynamonem




mniam, zajadanie się takimi dobrotami zawsze poprawia mi nastrój
do tego rozgrzewający kieliszeczek wytrawnego porto
i żadna samotność, nawet w jesienny wieczór, nie jest mi straszna :)
Mijają dzionki, jeden za drugim, przy tej niesprzyjającej, jesiennej aurze nic się robić nie chce. za oknem ponuro, dżdżyście, drzewa już prawie opadły z liści. Nawet pies nie za bardzo ma chęć na spacery w taką pogodę. on ma ten komfort, że przesypia sobie bezkarnie całe godziny, mrucząc cichutko i śniąc o swoich podbojach podwórkowych. ja mam troszkę roboty projektowej, więc staram się za bardzo nie zbliżać do kocyka, bo pewnie zagrzebałabym się w nim żeby przyciąć komara ;) a potem rób co chcesz, ale chęci do działania nikną całkowicie...Bartek wyjechał na kilka dni, więc będę się delektować ciszą i spokojem. wieczorem mam do obejrzenia parę ambitnych filmów i całą szafkę popcornu, może się nie zanudzę...poza tym jestem bez samochodu, więc nie mam za dużego wyboru, muszę ograniczyć swoje zachcianki do najbliższej okolicy i domu. szkoda, bo marzy mi się kolejna książka Kate Morton i wyjście do kina z mamą na julie&julia. ale to wszystko do zrobienia, teraz muszę jednak jak najwięcej czasu spożytkować na projekt, i to jest dobry plan! :) a propos "marzy mi się" to czasami w takie dni nachodzi mnie chęć posiadania telewizora, włączenia guziczka i bezmyślnego pogapienia się w ekran dla relaksu, zabicia nudy, czasu...ale na szczęście niezbyt często taka myśl mi doskwiera :)

wtorek, 20 października 2009


każdy jakąś pasję ma...
ja na przykład lubię poranne spacery i fotografowanie...
mój pies natomiast uwielbia szukać...patyków ;)

poniedziałek, 19 października 2009

DYNIOWA = POMARAŃCZOWA IMPRESJA


cały dzionek chodzą mi po głowie DYNIE
więc wklejam coś w duchu impresji jesienno-dyniowej,
przesłodka wioseczka z moich marzeń, no i cała zadyniona :)
mam nadzieję, że w tym roku Bartek przywiezie znowu od Mazurka
ze śląska kilka pokaźnych sztuk...nie mogę się już doczekać...




Sezon dyniowy został musowo rozpoczęty, w garnku wesoło pyrka rozgrzewająca, pobudzająca zmysły zupa dyniowa ze świeżym imbirem, curry i szczyptą chilli, moja ulubiona- jesienna na wskroś i pomarańczowa aż miło ;)

a na blogowych stronkach jak co roku:



dziś nie dodaję swojego dyniowego przepisu, bo mam tyle pomysłów w głowie, że hej...poza tym trzeba je najpierw wypróbować :) a marzy mi się tarta dyniowa, muffiny, pieczona dynia, faszerowana, marynowana, miksowana...jejku z dyni można zrobić przecież wszystko!
Całe szczęście, że dziś zaczął się już nowy tydzień...poprzedni nie należał do najbardziej udanych, przede wszystkim z powodu choróbska, które się przypałętało i rozłożyło mnie na kilka dni. poza tym za oknem świat oszalał, temperatura bliska zeru, śnieg w ogródku leżał do soboty...książek do czytania w domku było brak, co w sumie i tak nie stanowiło większej różnicy, przez zatoki miałam zapuchnięte oczy, pewnie ciężko byłoby do czegokolwiek się zabierać. we środę troszkę się ruszyłam, kulinarnie zwłaszcza. przy winku, zakąszając ciepły chlebek moczony w oliwie, marynowane bakłażany, sery rozmaite, oliwki i inne drobne przekąski, świętowaliśmy Bartkowe urodziny. weekendowy czas przepłyną jakoś przez palce...dobrze, że słonko pojawiło się za oknem, a humor poprawiłam sobie ciepłym plackiem ze śliwkami węgierkami :) na obiedzie pojawili się znajomi, zrobiłam pieczeń z dzika, było pysznie i wesoło...i co najważniejsze zapomniałam na czas jakiś o złym samopoczuciu! może to właśnie przegoniło tą moją chorobę, bo dziś już jest znacznie lepiej i tej wersji będę się trzymać :)

wtorek, 13 października 2009


melancholia....
nawet pies wypatruje promyków słonka, byle do wiosny...

wczoraj dobił mnie widok ozdób świątecznych w sklepie, pewnie lada dzień wylegną na ulicę przebierańcy mikołaje z workami cukierków, masakra jakaś, a przecież dopiero co skończyło się lato...może to ja jakaś niedzisiejsza jestem, może powinnam też dać porwać się fali pędu konsumpcyjnego, pomyśleć o prezentach gwiazdkowych, a nie rozpamiętywać słoneczne dni, letnią bryzę i żyć nadzieją polskiej złotej jesieni...
lubię zimę, kocham święta, krzątanie się w kuchni, zapach korzennych przypraw, robienie ozdób i ubieranie choinki, ale na wszystko musi przyjść odpowiednia pora...a teraz jest czas kasztanów, złotych liści, jesiennej zadumy, kaloszy i spacerów w zamglone poranki, deszczowe popołudnia, gotowania aromatycznej zupy dyniowej, pieczenia kaczki, duszenia grzybów...więc niech mi się mikołaje na oczy nie pokazują!


nowy mieszkaniec domu, ot taki niepozorny kawałek drewienka, a jak cieszy oko, zakupiony w małym klimatycznym sklepiku przy rynku w Sandomierzu...musiałam go mieć, wypatrzony późnym wieczorem przez szybę wystawową, rano był już u Bartka za pazuchą :)

poniedziałek, 12 października 2009

no i po urlopie, fajny był ten poprzedni tydzień... mimo jesiennej, kapryśnej troszkę pogody udało się wypocząć, złapać chyba już faktycznie ostatnie słoneczne godziny w tym roku. zrobiliśmy sobie taką rundkę przez Małopolskę, Podkarpacie prosto do serca Bieszczad. w pewnym sensie spełniło się moje marzenie, bo w końcu zobaczyłam całą pętlę bieszczadzką, od Sanoka przez Komańczę, Cisną, Wetlinę, Ustrzyki Górne po Solinę. w tamtych stronach jest tyle pięknych miejsc, że można by spędzić nie dni, a pewnie miesiące na podziwianiu tych cudów. ale nawet te kilka krótkich chwil na połoninie Caryńskiej, na przełomie Sanu, czy w cieniu drewnianych starusieńkich cerkiewek, dało mi wielką radość. zapisałam w pamięci zapierające dech krajobrazy, zapach mokrych gór, ciepło słońca na połoninach, szum wody spływającej z potoku po kamieniach, dzwonki i beczenie owiec, fakturę dwustuletniego drewna ...znój wędrówki pod górę, nierówności bieszczadzkiej wyboistej ścieżki, uczucie lekkości i jakiejś nieokreślonej radości po dojściu na szczyt, moc wiatru- siłę natury... zamykam oczy i wszystko to wraca... gdy nastaną szare, smutne dni, a po nich te mono kolorowe, białe, - bieszczadzkie wspomnienia pomalują mi świat, a sny się zamienią w jesienne, kolorowe pejzaże :)






czas wrócić do rzeczywistości, nadrobić zaległości projektowe, domowe-przetworowe. niestety trzeba wpaść w rytm codzienności, zagospodarować czas miedzy porankiem a wieczorem. ale w między czasie można też poszukać piękna wokół siebie i obrać sobie taką bieszczadzką ścieżkę, wyboistą a jakże, którą się dzielnie będzie podążało ku szczytom :) albo dolinom... cokolwiek miało by to znaczyć hehe taki optymistyczny, górski akcent na koniec. teraz trzeba poszukiwać dobrych stron nawet tych złych stron, co by jakaś depresja jesienno-zimowa nas nie dopadła ;)

czwartek, 1 października 2009


Jesiennie już się zrobiło zupełnie, zmieniła się pogoda, drzewa ubrały już swoje kolorowe suknie, jezioro zmieniło kolor na smutny, ciemnoszary odcień. Wieje , pada, a na dokładkę jest zimno brr. do domu przyniosłam już pierwsze kasztany, na komodzie jak co roku o tej porze zagościła suszona hortensja, żeby na jeszcze troszkę przywołać wspomnienie lata...wygrzebałam prababciny ręcznie robiony bieżniczek, razem ze starą porcelaną i kwiatami tworzy całkiem przyjemny zestaw w ciepłej tonacji ...



Najnowsze moje odkrycie na słoty jesienne to edelberry flower drink czyli sok z kwiatów czarnego bzu. Przepyszny, rozgrzewający z ciepłą wodą, idealny zamiast cytryny do herbaty. Myślę, że zagości u mnie na stałe, latem będę go podawała z wodą sodową i ginem ;) Sok jak się okazuje na zdrowotność, ponieważ kwiaty dzikiego bzu czarnego zawierają; flawonoidy, garbniki, kwasy organiczne, fenole, sole mineralne, olejki eteryczne i związki działające napotnie. wywar z nich stosuje się najczęściej jako środek napotny i przeciwgorączkowy, a także moczopędny przy zapalnych stanach dróg moczowych. Zewnętrznie używa się go do płukania przy zapaleniu gardła i ust, jak również do przemywania oczu. Picie soku podnosi podobno również odporność organizmu, idealny na przejściówki letnio-jesienne i zimowo-wiosenne :)



A spiżarka powoli się zapełnia, wczoraj późnym wieczorkiem włożyłam do słoików konfiturę ze śliwek węgierek, przerobiłam też paprykę, czekają mnie jeszcze buraczki i może jednak pomyślę nad jabłkami... chodzi mi po głowie jeszcze dzika róża, owoce czarnego bzu, pigwa...ale to odkładam na później...

Nie pisałam nic o rykowisku, a byłam kilka dni temu wieczorem u znajomych w leśniczówce w środku lasu na przepięknym koncercie...bajka, ryk jeleni zrobił na mnie ogromne wrażenie.. siedzieliśmy sobie pod drzewem na ławce, wcinaliśmy jabłecznik z kruszonką a 15m dalej dorodny byk prezentował swoją siłę, niesamowite...

Dziś dzień prania, ogólnego ogarniania się, kończenia spraw ważnych, bo od jutra Bartek ma urlop... mam nadzieję, że pogoda się poprawi i uda nam się wyskoczyć w bieszczady na kilka dni, marzy mi się polska złota jesień na połoninach... może uda się zrobić kilka fajnych fotek..

poniedziałek, 28 września 2009


ale ten czas strasznie szybko leci...już końcówka września, nastała jesień. kilka dni temu skończyłam 29 latek, ostatnie 20 urodziny szok...nie powiem żebym się miała czym cieszyć :/ stara baba już jestem he he no ale takie życie.
we wrześniu udał się jeden bardzo fajny weekend, pojechaliśmy nad morze, do Pałangi. bardzo odpoczęłam, choć to były tylko dwa dni. pogoda jak na ten miesiąc wymarzona, słonko, ciepełko, lekki wiaterek...mało ludzi...100m do plaży....bajka. spacery, spacery, spacery...wdychanie jodu, śniadanko na plaży-świeże wędzone rybki...pyszne jedzonko w knajpce obok...to jest to.
no i weekend z psem, o dziwo dało się wypocząć razem z posokowcem, Licho wyszalał za wszystkie czasy ale był tez bardzo grzeczny :)



miałam też ostatnio zew czytania, zakupiłam sobie dwie książki, lekkie czytadło "tysiąc dni w Wenecji" oraz "zapomniany ogród" kate morton...cierpiałam chyba na niedobór czytelniczy, bo pochłonęłam je dosłownie w trzy dni...zrobiłam sobie wolne od wszystkiego, nic tylko książka i ja, oderwałam się zupełnie od rzeczywistości, zwłaszcza przy zapomnianym ogrodzie, bajkowa historia :)


...ostatnie dni niezbyt udane, znowu rozbite auto, tym razem mam życie borsuka na swoim koncie, fatalnie się z tym czuję, ech...bardzo mi szkoda tej istotki, biegał sobie po świecie, a wystarczyła chwila i nie ma go już...no i czemu to mi się przytrafiło, masakra jakaś.... :(

środa, 9 września 2009

o świcie...


... wszystko wydaje się takie świeże, nieskazitelne...początek dnia, czegoś zupełnie nowego...oddechy z rześkiego, chłodnego powietrza uderzają do głowy, wokół cisza i spokój...
tego dziś było mi trzeba, wstałam przed wpół do szóstej, zabrałam aparat i poszłam sobie w teren. było przecudnie, totalnie się wyciszyłam, pstryknęłam kilka fotek, ale bez żadnej rewelacji, choć nie powiem, że nie nastawiałam się na ochy i achy...to nie był chyba dobry czas na fotografowanie, to co rejestrowało moje oko, w żaden sposób nie przełożyło się na zdjęcia...bywa i tak...najważniejsze jest i tak to, co zostało w głowie...a było co podziwiać, przepiękny wschód słońca, cały świat zatopiony w mlecznej mgle, babie lato i pajęczyny z tysiącem nanizanych jak diamenty kropelek rosy...odgłosy budzącej się do życia przyrody, śpiew ptaków, pianie koguta, ryczenie krów, rżenie koni... a pośród tego wszystkiego ja, taka mała, dziwna dziewczynka w kaloszach, Karolcia w krainie czarów ;) ech...cudnie to lato się kończy i jak pięknie przechodzi w jesień...






niedziela, 6 września 2009

pierwszy jesienny weekend...zrobiło się chłodno, mokro, generalnie mało przyjemnie. trzeba wyciągnąć pledy, termofory ;) zaopatrzyć się w zestaw dobrych książek do czytania, herbatę...nadchodzi czas długich wieczorów...
ech..ja jednak mam jeszcze nadzieję na troszkę lata, na słonko i ciepełko, jakoś w tym roku chyba słabo magazynowałam tą dobrą energię na zimę...
w domu pachnie prawie świątecznie, porozkładałam na parapetach pigwę, żeby "doszła" nabrała właściwego pomarańczowego kolorku, choć tak naprawdę podświadomie wymiguję się od przetworzenia tych kilku kilogramów owoców. leń przetworowy! muszę jakoś to w sobie przezwyciężyć, bo kiepsko będzie w zimie z dżemami i piklami...a pojeść się później chce takich dobrot z lata...

a na ponure wieczory, najlepsza i nieodzowna jest herbatka z sokiem albo naleweczką z pigwy!




środa, 2 września 2009

marazm blogowy...

no to minął miesiąc, ponad 30 dni bez pisania, choćby słówka...jakiś taki napięty był ten sierpień, poza tym jeszcze chyba nigdy wakacje=lato nie minęło mi tak szybko...jak tak dalej pójdzie, to jutro się obudzę i trzeba będzie ubierać choinkę i zakładać ciepły paltocik...nieuchronnie zbliża się do zimy brrr...na szczęście póki co dzionki są jeszcze bardzo ładne, słonko przygrzewa ;) trzeba korzystać i ładować akumulatory na jesienne słoty i dżdże...
sierpniowy czas jakoś tak rozszedł się a to na projekt, a to na rozjazdy na psie wystawy itd., dobrze, że już ten etap jest zakończony, co najważniejsze-projekt zdany... mogę zająć się trochę domem, przetwórstwo leży, owoce i warzywa się marnują, chyba wezmę się najpierw za to...może przy okazji wyłączę myślenie, mętlik w głowie mi się poukłada, gonitwa myśli ustanie, bo ostatnio doskwiera mi permanentny brak luzu...ech
gdyby wrzesień był ładny może się wybierzemy w Polskę, a może urlop gdzieś dalej..zobaczymy
przydałaby się w każdym razie zmiana otoczenia, klimatu...

wtorek, 28 lipca 2009


Pod oknami wybujała dżungla kwiatów, a wszystko przez to mokre lato...
Pięknie jest, są 3 metrowe malwy, naparstnice, dzwonki niebieskie i liliowe, georginie, żółte mini słoneczniki, samo-siejące się co roku złotokwiaty, ostróżki...
Na hortensji ogrodowej i krzewiastej pojawiły się już kwiatowe baldachy, powojniki w tym roku bardzo poszły w górę, mają chyba milion kwiatów...
W donicach pelargonie angielskie, pnące, kampanule...









Dodaj obraz
Wczorajszy dzionek był fajowy...
wynikiem babskiej inicjatywy, połączenia sił, wspólnego zaangażowania 3 kobitek -powstało ok. 60 kartaczy, co, chciałam nadmienić, jest nie lada wyczynem!
spotkałyśmy się wczoraj około południa u "Państwa Malczewskich" w domku, w Budzie Ruskiej...było obieranie, tarcie chyba z 15kg ziemniaków (normalnie wystarczyłoby 7kg, ale młode były bardzo wodniste), zrobiłyśmy pyszny farsz, skwareczki, surówkę z młodej kapusty... słuchałyśmy fajnej muzyki, plotkowałyśmy, poruszałyśmy mniej lub bardziej poważne tematy, a przy tym śmiałyśmy się do rozpuku (przypomniały mi się czasy szkolne)... oczywiście upierniczyłyśmy pół chałupy, nie mówiąc o zalaniu podłogi, innych stratach, bo jakoś wyjątkowo często coś z rąk leciało... ale w przyjemnej, wyluzowanej atmosferze udało nam się "popełnić" całkiem dobre kluchy! :)
potem zjechał się cały dom ludzi i wszyscy żeśmy się zajadali, a każdy zjadł tyle, na ile miał sił, a taką ilością to i pól wsi by obdzielił...
było też coś na deser: pyszny jabłecznik na kruchym, maślanym spodzie, z kruszonką i aromatyczna kawka z tygielka :)

jakoś nigdy nie miałam chęci ani odwagi za kartacze się brać, a jak się okazało, nie takie licho straszne jak go malują!

dzionek zaliczam do udanych i pożytecznie spożytkowanych :)

a dzisiaj słonko pięknie przygrzewa, powinnam zabrać się za robotę, ale może zamiast tego pójdziemy sobie z Licho nad jeziorko...w końcu co się odwlecze to nie uciecze ;) ...jasne...ech

poniedziałek, 27 lipca 2009


Sezon przetworowy rozpoczęty!
dziś:
WIŚNIE Z MIGDAŁAMI
Z LEKKĄ NUTKĄ RUMOWO-KARDAMONOWĄ


niedziela, 26 lipca 2009

Muszę rozprawić się w końcu z moimi wszystkimi grafikami, na sekretarzyku leży już cała kupka nieoprawionych obrazków, a ja dalej gromadzę nowe...mam w kółko tą samą wymówkę, odkąd się przeprowadziłam, że jeszcze może coś pozmieniam we wnętrzu, że szkoda ścian, że ten układ, styl czy kolor może się jeszcze zmieni...bzdura! trzeba zacząć działać :)
zacznę od tych najnowszych, którymi nie zdążyłam się nacieszyć i które mi się jeszcze nie opatrzyły... przecudne, wyszperane, cudem upolowane kilka dni temu- trzy graficzki z motylami...oczywiście nie mam jeszcze na nie miejsca, są za ładne żeby wisiały gdzieś w kątku, a większość "reprezentacyjnych" ścian już jest zajęta, w związku z tym szykuje się pewnie przemeblowanie...
tymczasem oto i moje bajeczne motyle :)




sobota, 25 lipca 2009

Krótka impresja na temat wycieczki rowerowej
czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło
= przepyszny truskawkowy smoothie!

weekend spędzam sama w domu, Bartek wyjechał, zostałam na wsi bez samochodu...w ruch poszedł więc dawno zapomniany tzw. po tubylczemu rowerzyk/roweryk...co by było zabawniej dokręciłam sobie do niego sprzęt do jazdy z psem, czyli sprężynkę przeciwdziałającą szarpnięciom i wybraliśmy się z Licho na dziewiczą wyprawę w okolicę...
niestety, próby przyczepienia posokowca do roweru zakończyły się fiaskiem/siniakami na moich łydkach/ogólnym zniechęceniem obydwu stron..co najgorsze, powrót do domu z powodu niemożności zapanowania nad psem odbył się nie asfaltem, ale drogą przez chaszcze, zielska sięgające czubka mojej głowy,błota, góry i doliny, wertepy jakieś, pastwiska z krowami, bykami, końmi, a co za tym idzie chmarą robactwa, która radośnie kąsając raz po raz jakieś miejsce na moim ciele, dotrzymała nam towarzystwa aż do domu...
historia ta byłaby tragiczną gdyby nie jedna rzecz, a mianowicie: gdzieś pomiędzy tymi wertepami którymi wracaliśmy, ku mojemu zdziwieniu wjechaliśmy na poletko, chyba ostatnich z ostatnich już w tym roku, truskawek...łapki w ruch i hop do kaptura w bluzie! a w domku mikserowe czary mary i...
siedzę sobie teraz wygodnie, popijam mojego wielkiego truskawkowego drinka, upajam się jego smakiem, smakiem lata, w malwach pod oknem cyka świerszcz, słonko zachodzi na czerwono-jutro będzie pogoda, jest pięknie...
i prawie już zapomniałam o tej feralnej wycieczce, na której umęczyłam się jak na siłowni...tylko cholera wszystko mnie swędzi od tych ugryzień!